Dwadzieścia lat razem. Dwadzieścia lat jednego nazwiska, jednego adresu, tej samej drogi do pracy. A teraz – oddzielne posiłki. Nie chodziło tylko o różne dania – oddzielne lodówki. Oddzielne garnki. choćby sól każdy miał swoją. Tak to się skończyło.
Najpierw były kłótnie – głośne, z krzykami i trzaskaniem drzwiami. Potem – pojednania, zmęczone i bezradości. A potem… cisza. Ona spała w małym pokoju, który kiedyś był gabinetem. On – w sypialni, pozostałej z czasów, gdy byli „nami”. Teraz byli tylko dwójką ludzi dzielących jedno mieszkanie.
O rozwodzie nikt nie mówił. Po co? Wszystko wydawało się jasne. On żył swoim życiem. Ona – swoim. Jeździł sam do sanatorium pod Zakopanem, gdzie poznał kobietę. Krystyna. Uśmiechnięta, spokojna. Pisała do niego listy. Odpowiadał. Pojawiały się słowa, których w domu nie słyszał: „rozumiem”, „czekam”, „dbaj o siebie”. Czuł, iż wreszcie ma cel.
A ona… Tylko milczała. Patrzyła przez okno. Prała koszule. Wracała z pracy i nie włączała telewizora – żeby nie przeszkadzać. Gotowała osobno – kaszę, sałatkę, czasem rybę. Nie było o czym mówić. Gdy wszystko już zostało powiedziane, zostaje cisza. A w tej ciszy – ból, którego nikt już nie chce dzielić ani leczyć.
I znów poranek. Najzwyklejszy. Styczeń, lekki mróz, za oknem skrzyp śniegu. Wstała wcześniej. W kuchni było chłodno. Włożyła stary szlafrok z odchodzącym guzikiem, zapaliła gaz. Postawiła małą patelnię, tę samą, którą dostali na nowe mieszkanie. Na niej – jedno jajko. Małe. Idealne, z żółtym sercem w środku. Jak symbol. Jak wspomnienie.
Stała przed kuchenką, drobna, szczupła, z wystrzępioną farbą we włosach, i patrzyła, jak białko powoli ścina się przy brzegach. Nagle w drzwiach kuchni pojawił się on. Senny, nieogolony, z kubkiem w ręce. Chciał nalać sobie herbaty. Nic szczególnego.
Ale jej spojrzenie było wyjątkowe. Smutne. Ciche. Bez wyrzutu, bez pretensji. Tylko prośba. Prawie dziecięca. Uniosła lekko patelnię i zapytała:
— Zjesz jajko?
Tak zwyczajnie. I tak przerażająco.
Zamarł.
Jakby oblał go zimną wodą – wspomnienia runęły jak lawina. Pokój w akademiku w Gdańsku. Jeden materac. Jeden garnek. Jajko – na dwoje. Jeden widelec, jedna szklanka. I ona – dziewczyna z kucykiem, śmiejąca się, podbiegająca do niego w szlafroku w kwiaty. I jej głos: „Jedz, póki ciepłe!”
Wtedy patrzyła nie z bólem – z iskrą. Jak kucyk ze śmieszną grzywką. Lekka, zakochana, zuchwała. A on – szczęśliwy. Bez grosza przy duszy, ale z przekonaniem, iż całe życie przed nim.
A teraz – dwie lodówki. Dwa łóżka. Dwa światy.
Postawił kubek na stole. Podeszła. Ostrożnie wziął od niej patelnię i odstawił z powrotem na gaz. A potem – objął ją. W milczeniu. Mocno. Ostrożnie.
Nie zrozumiała od razu. Zastygła. choćby nie oddychała.
Szepnął:
— Przepraszam. Nie wiem, co się ze mną działo. Jakaś ciemność w głowie. Jakby zaćmienie. We śnie. Ale się obudziłem. Dopiero teraz. Przepraszam.
Nie odpowiedziała. Tylko wtuliła czoło w jego pierś. A on… może płakał. Nie widziała. Był wysoki, ona – malutka. Nie musiała widzieć. Wystarczyło, iż czuła.
A na kuchence zostawało to jedno jajko. Samotne, ze złotym żółtkiem, na maleńkiej patelni.
Życie to dziwna rzecz. Czasem wszystko się rozpada. Ale czasem – przypomina. Serce pamięta to, co umysł zapomniał. Czasem wystarczy jedno spojrzenie. Jedno pytanie. Jedno jajko.
Czasem miłość to tylko zdrobnienie. Wydaje się mała. Słowo, gest, patelnia. Ale jest ogromna. Tylko ukryta w codzienności, w zmęczeniu, w milczeniu.
I jeżeli pewnego dnia wyjrzy, malutka – złap ją. Nie puszczaj. Bo właśnie taka jest prawdziwa.