Od samego rana w mieszkaniu panowała nie zwykła cisza, ale jakaś napięta, gęsta, jak przed burzą. Nie spokój, ale niepokojące milczenie, od którego drżą palce. choćby czajnik zagotowywał wodę nieśmiało, ostrożnie, jakby bał się naruszyć tę dziwną, kruchą granicę, za którą zaczynała się inna rzeczywistość. Kasia stała w kuchni — boso, z mokrymi włosami, w starej szarej koszulce, i nie mogła sobie przypomnieć, po co obudziła się o siódmej. Budzika nie nastawiała. Po prostu otworzyła oczy — i zrozumiała: coś się zmieniło.
Na stole leżała kartka. Bez koperty, pomiędzy kubkiem z niedopitym naparem z dzikiej róży a paczką sucharów. Jakby ktoś rzucił ją przechodząc. Pismo było jej boleśnie znajome — proste, staranne, bez bzdurnych ozdobników. Takim samym Wojtek podpisywał jej kartki na święta: powściągliwie, ale z wyczuwalnym ciepłem w każdej literze.
*„Kasia. Wybacz. Nie dałem rady dłużej. Nie szukaj. — W.”*
Nie dotknęła kartki. Tylko patrzyła. Minuty. Może godzinę. Jakby w tym kawałku papieru ukryty był próg, po którego przekroczeniu wszystko w jej życiu runie. Potem włączyła radio — spiker życzliwie informował o korkach na Trasie Łazienkowskiej, jakby nic się nie stało. Jakby świat nie stracił jednego człowieka. Tego, który oddychał obok każdego poranka.
Wojtek wyszedł nocą. Tak zdecydowała — bo nie słyszała ani kroków, ani trzasku drzwi, ani skrzypienia zamka. Tylko — pusta wieszarka w przedpokoju. Jego szalik — szary, drapiący — został. choćby parasola nie zabrał. Tego z drewnianą rączką i czerwonym wstawkami. Kasia długo wpatrywała się w parasol, jakby mógł odpowiedzieć na pytania, na które brakowało słów.
Próbowała przypomnieć sobie, kiedy ostatnio rozmawiali szczerze. Nie o śmieciach ani liście zakupów, ale naprawdę. Pewnie w kwietniu, na ławce nad jeziorem. Wojtek wtedy cicho powiedział: *„Z tobą trudno mi oddychać”*. Odwróciła to żartem. A on może już się wtedy żegnał.
Do południa Kasia przeglądała stare zdjęcia. Tam byli razem — w autobusie, w górach, na działce. Tam — jego dłoń na jej ramieniu. Tam — trzyma ją w pasie i się uśmiecha. Te fotografie kiedyś ją ogrzewały. Teraz w środku została tylko zimna, bezkształtna pustka. choćby nie płakała. I to przerażało ją najbardziej. Jakby emocje wypaliły się do cna, a została tylko szara, lepka nicość.
Wieczorem zadzwonił Marek, wspólny znajomy. *„Wszystko w porządku?”* — spytał. Kasia odpowiedziała: *„Tak. Po prostu się nie wyspałam”*. Skłamała bez zastanowienia. Bez wysiłku. Jakby ćwiczyła te słowa całe życie. Po rozmowie siedziała w ciemności, słuchając kapiącej wody. Każda kropla — jak odliczanie.
Po dwóch dniach poszła na Dworzec Centralny. Tylko po to, by stanąć przy peronach. Patrzeć na ludzi. Na tych, którzy odjeżdżają, wracają, spieszą się, machają, przytulają, płaczą, śmieją się. Wszyscy żywi. Wszyscy w biegu. A w niej — cisza, napięta jak struna. Wojtek zawsze nienawidził dworców. Mówił: *„Zbyt głośno przypominają, iż wszystko jest tymczasowe”*. choćby przejeżdżać obok nie lubił. Ale właśnie tam, na peronie, Kasia zrozumiała — on nie wyszedł tylko z mieszkania. Wyszedł z ich wspólnego *„my”*. I drogi powrotnej może już nie być.
Trzeciego dnia wyjęła parasol. Postawiła przy drzwiach. Potem schowała. Potem znów wyciągnęła. Jakby ten parasol stał się kotwicą. Przypomnieniem, iż coś jeszcze może zostać. Albo — wrócić.
Minęły dwa tygodnie. Kartka wciąż leżała na stole. Czasem zauważała na niej kurz — i zdmuchiwała, jakby bała się zetrzeć jego ostatnie słowa. Czasem wydawało jej się, iż papier lekko się ogrzewa, gdy się do niego zbliża. Jakby w tych atramentowych literach tliło się coś żywego — resztka miłości, nadziei lub tego, czego wtedy nie usłyszała.
Aż pewnego ranka — pukanie. Głośne. Listonosz. Zwykły dzień, ale palce same drżą. Na awizie — nadawca: W. Kowalski.
W środku — list. I bilet. Kolejka do Zakopanego. Papier pognieciony, jakby długo leżał w kieszeni. Na dole — podpis:
*„Jeśli możesz — przyjedź. jeżeli nie chcesz — nie zatrzymuję. Po prostu powiedz. Nie umiem inaczej. Ale czekać — wciąż potrafię”*.
Kasia osunęła się w korytarzu, plecami do drzwi. Podłoga była lodowata. I to był najlepszy chłód w jej życiu. Bo prawdziwy. Bo ból — znaczy, iż jeszcze żyje. Nie płakała. Tylko siedziała, oczy zamknięte. W piersi coś się ścisnęło. I to ściskanie nie było rozpaczą — tylko szansą.
Czasem miłość nie odchodzi. Tylko przycisza się. Chowa w starych rzeczach, w pamięci zapachów, w parasolu przy drzwiach, w dawnym piśmie. I czeka, aż w końcu znów będziesz mogła odetchnąć. Bez strachu. Bez gniewu. Po prostu — odetchnąć.
Kasia dojechała do końcowej stacji. On czekał. Bez kwiatów. Bez tłumaczeń. Ale z oczami, w których był tylko jeden odblask — światło.