Gdy Bóg przychodzi bez zapowiedzi

polregion.pl 8 godzin temu

To wydarzyło się w lutym, podczas jednego z tych długich wieczorów, gdy zima zdaje się specjalnie przeciągać ciemność, by wystawić ludzką wytrzymałość na próbę. Mąż poszedł na nocną zmianę, a ja z dwuletnim synkiem Staśkiem zostaliśmy sami w wynajętym mieszkaniu na obrzeżach Częstochowy. Jak zwykle próbowałam go uśpić – bezskutecznie. Malec marudził, wiercił się, aż w końcu się poddałam, pozwalając mu się jeszcze chwilę pobawić, podczas gdy ja poszłam do kuchni zaparzyć sobie herbatę.

Nie zdążyłam choćby otworzyć szafki, gdy zza ściany dobiegł piskliwy krzyk i gwałtowny, świszczący kaszel. Wszystko we mnie zamarło. Pobiegłam do pokoju – Staś stał na środku, rycząc wniebogłosy i łapiąc powietrze między atakami kaszlu.

– Gdzie cię boli? Staś, synku, co się dzieje? – padłam przed nim na kolana, chwytając go za ramiona, oglądając, szukając choćby śladu przyczyny.

Płakał i kaszlał, kaszlał tak mocno, iż w końcu stało się jasne – coś połknął. Próbowałam otworzyć mu buzię, ale zaciskał usta coraz mocniej, a w jego oczach malował się przerażający strach.

Miałam zaledwie dwadzieścia lat. Dziewczyna, która jeszcze wczoraj nie wiedziała, jak ugotować barszcz. A teraz – w dłoniach trzymała umierające dziecko. Siniał już, łapiąc ustami powietrze. Rzuciłam się do telefonu. Palce dygotały jak osika, gdy wykręcałam „999”. I cisza. Żadnego sygnału. Martwa, głucha pustka. Próbowałam raz po raz, ale telefon milczał.

Nie mieliśmy komórek. Dopiero co się pobraliśmy, ledwie wiązali koniec z końcem w tej maleńkiej kawalerce. Przycisnęłam Stasia do piersi i wybuchnęłam płaczem, tracąc nadzieję. W głowie miałam tylko jeden krzyk: „Boże, proszę, pomóż!”. Nie umiałam się modlić, nie znałam słów. Ale w tej chwili mówiłam do Boga. Jak do bliskiego. Błagałam.

I nagle… ktoś zadzwonił do drzwi.

Podbiegłam otworzyć, choć wiedziałam, iż to nie mąż. Za drzwiami stał obcy mężczyzna, może trzydziestopięcioletni. Wysoki, zmęczony, z dobrymi oczami.

– Dobry wiecz… – zaczął, ale urwał, widząc moją twarz. – Co się stało?

Nie wiem dlaczego, ale zaczęłam mówić. Wszystko. Od początku do końca. Słuchał krótką chwilę, po czym bez słowa przeszedł obok mnie do środka.

Szłam za nim jak we śnie. Przysiadł przed Stasiem, coś cicho powiedział i – jakby cudem – mój syn ucichł. Po chwili mężczyzna odwrócił się do mnie i, otwierając dłoń, pokazał maleńki czarny koralik.

– To utknęło mu w gardle – powiedział spokojnie. – Na szczęście nie głęboko. Trafiłem w samą porę.

I dopiero wtedy przypomniałam sobie: kilka dni temu rzeczywiście zerwałam stary naszyjnik. Myślałam, iż wszystkie koraliki zebrałam… Jeden, najmniejszy, musiał zostać.

Nazywał się Krzysztof. Okazało się, iż jest pediatrą. Wracał z dyżuru, gdy nagle jego samochód zgasł pod naszym blokiem. Nie mając innego wyjścia, postanowił poprosić o telefon – domofonu w budynku nie było, więc zapukał do pierwszych drzwi. Naszych.

Jak się później okazało, w całym bloku nie działały telefony – awaria linii. Ale Krzysztof, po filiżance herbaty, na którą w końcu go namówiłam, wyszedł na podwórko i… auto odpaliło za pierwszym razem. Jakby nigdy nic.

Od tamtej pory często zastanawiam się: to był przypadek? Czy jednak pomoc z Nieba?

Teraz chodzę do kościoła. Stawiam świeczkę za zdrowie sługi Bożego Krzysztofa. A gdy patrzę, jak Staś, już dorosły, uśmiecha się do mnie ze szkolnych zdjęć, wiem jedno: Bóg naprawdę słyszy. Czasem – choćby bez modlitwy.

Idź do oryginalnego materiału