Było to pewnego lutowego wieczoru, gdy zima zdawała się rozciągać ciemność, jakby chciała wystawić ludzką wytrzymałość na próbę. Mąż wyjechał na nocną zmianę, a ja z dwuletnim synkiem Kamilkiem zostaliśmy sami w wynajętym mieszkaniu na obrzeżach Katowic. Próbowałam, jak zwykle, ułożyć go do snu – bezskutecznie. Malec marudził, wiercił się, aż w końcu się poddałam, pozwalając mu jeszcze chwilę się pobawić, a sama ruszyłam do kuchni zaparzyć herbatę.
Nie zdążyłam choćby dotknąć szafki, gdy z drugiej strony ściany dobiegł mnie pisk, a potem gwałtowny, świszczący kaszel. Wszystko we mnie zamarło. Pobiegłam do pokoju – Kamilek stał na środku, ryczał wniebogłosy, dławiąc się przy tym.
— Gdzie cię boli?! Synku, co się dzieje? — Padłam przed nim na kolana, chwytając go za ramiona, przeszukując wzrokiem, szukając choćby śladu przyczyny.
Płakał tylko i kaszlał, kaszlał, aż stało się jasne: coś połknął. Próbowałam otworzyć mu buzię, ale zaciskał zęby coraz mocniej, a w jego oczach malował się czysty strach.
Miałam zaledwie dwadzieścia lat. Dziewczyna, która jeszcze wczoraj nie umiała ugotować barszczu. A teraz na jej rękach umierało jej dziecko. Jego skóra zaczęła już sinieć, desperacko łapiąc powietrze. Rzuciłam się do telefonu. Palce trzęsły mi się jak osikowe liście, gdy wykręcałam „999”. Cisza. Żadnego sygnału. Martwa, głucha pustka. Próbowałam raz, drugi, trzeci – telefon milczał.
Nie mieliśmy komórek. Dopiero co się pobraliśmy, wynajmowaliśmy tę malutką kawalerkę, ledwo wiązali koniec z końcem. Przycisnęłam Kamila do piersi i wybuchnęła płaczem, zapominając o wszystkim. W głowie miałam tylko jedno: „Boże, proszę, pomóż!”. Nie umiałam się modlić, nie znałam słów. Ale w tej chwili mówiłam do Boga. Jak do ojca. Błagałam.
I nagle… rozległo się pukanie do drzwi.
Rzuciłam się ku nim, choć wiedziałam, iż to nie może być mąż. Za drzwiami stał obcy mężczyzna, może trzydziestopięcioletni. Wysoki, zmęczony, o łagodnych oczach.
— Dobry wie… — zaczął, ale urwał, widząc moją twarz. — Co się stało?
Nie wiem dlaczego, ale zaczęłam mówić. Wszystko. Od początku do końca. Słuchał nie dłużej niż minutę, po czym bez słowa odsunął mnie i wszedł do środka.
Szłam za nim jak we śnie. Ukucnął przed Kamilkiem, coś szepnął, i – jakby cudem – mój syn ucichł. Po chwili mężczyzna odwrócił się do mnie i, rozwierając dłoń, pokazał maleńką czarną koralik.
— To mu blokowało drogi oddechowe — powiedział spokojnie. — Połknął, ale utkwiło płytko. Szczęście, iż akurat tu byłem.
I dopiero wtedy przypomniałam sobie: tak, kilka dni temu zerwałam stary naszyjnik. Wydawało mi się, iż zebrałam wszystkie koraliki… Ale ten najmniejszy umknął mojej uwadze.
Nazywał się Wojciech. Okazało się, iż jest pediatrą. Wracał z dyżuru, gdy nagle jego samochód zgasł tuż pod naszym blokiem. Nie wiedząc, co robić, postanowił zapytać o telefon – w domu nie było domofonu, więc zapukał do pierwszych drzwi. Do naszych.
Jak się później okazało, telefony nie działały w całej klatce – awaria na linii. Ale Wojciech, po herbacie, na którą w końcu go namówiłam, wyszedł na podwórko i… samochód zapalił za pierwszym razem. Jakby nigdy nic.
Od tamtej pory często myślę: to był zbieg okoliczności? Czy może jednak pomoc z Nieba?
Teraz chodzę do kościoła. Zapalam świeczkę za zdrowie sługi bożego Wojciecha. A kiedy patrzę na uśmiechniętą twarz Kamila – już takiego dorosłego na szkolnych zdjęciach – rozumiem: Bóg naprawdę słyszy. Czasem choćby bez modlitwy.