Małgorzata studiowała na uniwersytecie i tak jak większość studentów dorabiała sobie, przeważnie na nocne zmiany. Mama nie mogła jej wspierać finansowo, a na same stypendium w dużym mieście nie dało się przeżyć.
Po letniej sesji wzięła urlop i na trzy tygodnie pojechała do mamy. Wracała wypoczęta, wyspana, obładowana warzywami z ogródka i słoikami z domowymi przetworami, które mama starannie zapakowała jej do torby.
Wysiadła z autobusu na dworcowym placu. Po długiej podróży torba wydawała się dwa razy cięższa. Dotarła z trudem do przystanku busa i z ulgą postawiła swój bagaż na ławce.
Wracała do miasta z lekkim sercem. U mamy było dobrze, ale od dwóch lat mieszkała sama, przyzwyczaiła się do niezależności. Tęskniła za gwarem miasta, za przyjaciółmi. Gdy zaczęła pracować, mogła pozwolić sobie na wynajęcie mieszkania i wyprowadzkę z akademika.
Mieszkanie było malutkie, na osiedlu bloków, ale najważniejsze – tanie. Okna wychodziły na nieużytki porośnięte wysoką trawą, za którymi stała ściana lasu. Nocą za oknem nie widać było żadnego światła, ale o poranku słońce zalewało pokój jasnym blaskiem. A zimą od białego śniegu przykrywającego pustkowie było jasno choćby w nocy.
Ktoś cicho zaskomlał. Małgorzata zajrzała pod ławkę i zobaczyła spiczastą brązową mordkę. W wielkich, wyłupiastych ciemnych oczach tkwiła tęsknota i strach. Dopiero teraz zauważyła smycz, którą pies był przywiązany do ławki. Przysiadła na kucaki. Jamnik odczołgał się dalej pod ławkę, drżąc drobno całym ciałem.
– Nie bój się. Wyjdź – szepnęła Małgorzata, delikatnie ciągnąc za smycz.
Niechętnie, popiskując, jamnik wypełzł spod ławki, gotowy w każdej chwili schować się z powrotem.
Ale Małgorzata mocno trzymała smycz.
Pies oddychał szybko, raz po raz wywieszając język. Sierpień był wyjątkowo upalny. Pewnie dlatego jamnik schował się w cieniu ławki przed palącym słońcem.
Małgorzata domyśliła się, iż chce mu się pić. Niedaleko stał kiosk, gdzie sprzedawano napoje i różne drobiazgi.
– Zaraz wracam – szepnęła do psa i podeszła do kiosku.
– Małą butelkę wody niegazowanej, proszę – poprosiła Małgorzatę nieuprzejma sprzedawczyni. – A może ma pani przypadkiem pustą puszkę po konserwie?
– Może lepiej dam pani kubek jednorazowy? – zaśmiała się kobieta.
– Nie, psu trudno będzie pić z kubka. Tam, pod ławką, jest przywiązany jamnik. Nie wie pani, jak długo już tam siedzi?
Kobieta zmrużyła oczy, spojrzała w stronę ławki i westchnęła.
– Ludzie potrafią być okrutni. Otwierałam kiosk o ósmej, widziałam, jak podjechało auto, wysiadł mężczyzna, przypiął psa do ławki i odjechał. Nie wrócił po niego. Pewnie porzucił. Proszę, niech pani weźmie. Tylko jest brudna. – Podaje przez okienko pustą puszkę po szprotach.
Podziękowała, zapłaciła za wodę, która tu kosztowała dwa razy tyle co w innych sklepach w mieście, i wróciła do ławki. Opłukała puszkę, nalała wody i postawiła przed jamnikiem, który z powrotem schował się pod ławkę.
– Pij, nie bój się.
Uspokojony jej głosem, pies podpełzł do puszki, obwąchał ją i zaczął chciwie, głośno lappać. Gdy puszka była pusta, Małgorzata znów ją napełniła.
– Co mam z tobą zrobić? W nocy mogą cię rozszarpać bezpańskie psy. Albo wolisz zostać zjedzony przez bezdomnych? Brrr. – Wzdrygnęła się na własne słowa. – Pójdziesz ze mną? Nie masz wyboru.
Zostawiła w kiosku karteczkę z numerem telefonu na wypadek, gdyby właściciel się jednak pojawił. Odpięła smycz i pociągnęła opierającego się psa do nadjeżdżającego busa. Dla pewności zapłaciła za dwie osoby. Kierowca ani pasażerowie nie protestowali, a pies zachowywał się cicho na kolanach Małgorzaty, nie skomlał.
W domu schował się w kąt przedpokoju, węsząc obce zapachy, nie okazując zainteresowania nowemu miejscu. Małgorzata zrobiła mu legowisko z koca i położyła je na podłodze. Jamnik natychmiast się na nim położył, śledząc ją wielkimi czarnymi oczami.
– Jak cię nazwać? – zaczęła na głos wymieniać imiona, które przyszły jej do głowy. – Nie podoba ci się? A może Borys?
Pies zaszczekał.
– No to będę cię nazywała Borysem. – Pies znów zaszczekał. – Naprawdę rozumiesz? Za co twój pan cię porzucił?
Nocą słyszała stukanie pazurów po laminacie. Borys wyszedł ze swego kąta i obchodził pokój. Gdy tylko się poruszyła, natychmiast wracał do przedpokoju. Ale po kilku dniach oswoił się z mieszkaniem, niecierpliwie skomląc, gdy Małgorzata wracala do domu i otwierała drzwi.
Całe podwórko było zajęte przez samochody. Nie było innego wyjścia, jak wyprowadzać Borysa na nieużytki. Gdy tylko byli z dala od dróg i aut, spuszczała go ze smyczy. Bała się, iż ucieknie, ale pies wracał, gdy tylko go zawołała. Dziwiło ją, jak udawało mu się pędzić w wysokiej trawie na tych krótkich łapkach.
Nadszedł wrzesień, suchy i ciepły, a wraz z nim zajęcia na uniwersytecie. Małgorzata znowu pracowała w nocy. Większość dnia i nocy Borys spędzał sam w mieszkaniu. Niecierpliwie na nią czekał, wital ją radosnym skowytem. A ona już nie wyobrażała sobie życia bez niego.
Pewnego niedzielnego poranka, jak zawsze, poszli na spacer na nieużytki. Borys najpierw biegał wkoło niej, ale nagle pognał w stronę lasu. Małgorzata ruszyła za nim, co chwilę wołając, ale wysoka trawa utrudniała jej drogę, plątała się pod nogami. W końcu zatrzymała się.
– Borys, do mnie! Do domu! – zawołała.
W odpowiedzi – cisza.
„Może znalazł jakąś norę?” – pomyślała. I wtedy usłyszała szczekanie, które przekształciło się w pisk. Nagle urwało się na wysokiej nucie. Przeczuwając najgW oddali ujrzała sylwetkę młodego mężczyzny w policyjnym mundurze – to był ten sam człowiek, który kiedyś uratował Borysa, a teraz trzymał na rękach małą, wystraszoną suczkę, która lizała go po twarzy, jakby chciała powiedzieć, iż od dzisiaj wszystko będzie dobrze.