Prześnione skarpety mojego syna
Gdy mój syn Szymon z synową Justyną przyszli do mnie na obiad, jak zwykle nakryłam stół odświętnie: żurek, schabowe, ziemniaczki, surówka – wszystko, co uwielbia. Ale gdy Szymon rozzuł się w przedpokoju, mało nie padłam trupem: na obu jego skarpetach widniały wielkie dziury, z których bezwstydnie wyłaziły palce! Zamarłam jak rażona gromem. To niby mój syn, którego wychowywałam, ubierałam, uczyłam dbać o siebie, chodzi w takich łachmanach? A gdzie, przepraszam, ma oczy jego żona? Rozumiecie, to już przegięcie! Do tej pory nie mogę dojść do siebie po tym widoku i muszę się wygadać, bo inaczej eksploduję z wściekłości.
Ja, Wanda Nowak, całe życie starałam się, żeby mojemu Szymonowi niczego nie brakowało. Szyłam mu koszule, kupowałam najlepsze buty, choćby gdy musiała oszczędzać. Dorósł, został inżynierem, ożenił się z Justyną – dziewczyną, która wydawała mi się wtedy miłą i gospodarną. Mają własne mieszkanie w Warszawie, oboje pracują, niby wszystko gra. Nie wtrącam się, ale czasem zapraszam na obiad, żeby się zobaczyć, ugościć domowym jedzeniem. A tu proszę – dostaję zawału na widok jego skarpet! To nie zwykłe dziury, to wołanie o pomoc, znak, iż w ich domu coś się popsuło.
Wszystko zaczęło się, gdy weszli do mieszkania. Jak zwykle krzątałam się, rozstawiałam talerze, podgrzewałam kotlety. Szymon zdjął buty i rzuciłam okiem na jego stopy. Najpierw pomyślałam, iż mi się przywidziało – nie może być, żeby mój zawsze schludny syn chodził w szmatach. Ale nie, to były skarpety, które chyba przeżyły apokalipsę – dziury po obu stronach, zniszczone pięty, a palce wychylały się, jakby prosiły o wolność. Zastygłam, choćby łyżka wypadła mi z ręki. Justyna, widząc mój wzrok, zachichotała: „Oj, Wandziu, to on sam, sto razy mówiłam, żeby kupił nowe”. Sam? A ty, moja droga, żeś ślepa?
Przy stole nie mogłam się skupić. Patrzyłam na Szymona, który zajadał żurek, i myślałam: jak można do tego dopuścić? Wychowywałam go nie po to, żeby wyglądał jak włóczęga. A Justyna gadała o pracy, jakby nic się nie stało. Nie wytrzymałam i powiedziałam: „Szymku, kochanie, co to za skarpety? Wstyd!”. Zmieszał się, wzruszył ramionami: „Mamo, no przecież stare, nie zdążyłem wyrzucić”. Nie zdążył? A Justyna dodała: „Wandziu, on sam je zakłada, ja nie pilnuję jego szafy”. Nie pilnujesz? A kto ma pilnować męża, jak nie żona?
Starałam się panować, ale we mnie gotowało się jak w garnku. Gdy Justyna poszła do salonu, szepnęłam Szymonowi: „Synu, macie problem z pieniędzmi? Brakuje ci złotówek na skarpety?”. Machnął tylko ręką: „Mamo, nie dramatyzuj, wszystko w porządku. Zwyczajnie nie zauważyłem”. Nie zauważył? Te dziury widać z Księżyca! Chciałam porozmawiać z Justyną, ale bałam się, iż znów mnie zbyje. Zamiast tego sięgnęłam do szafy, wyciągnęłam nową parę skarpet, które kupiłam mu na imieniny, i wcisnęłam mu je do kieszeni: „Załóż, bo aż oczy bolą”. Podziękował, ale widziałam, iż mu wszystko jedno.
Wypuściłam ich do domu, ale nie mogłam zasnąć. W głowie kotłowały się myśli: jak to możliwe? Justyna pracuje, męczy się, ale czy to usprawiedliwienie? W jej wieku ja też pracowałam, a dom lśnił, mąż zawsze w czystym, dziecko zadbane. A ona nie umie wrzucić trzech par skarpet do pralki? W Biedronce pełno tanich! Czy teraz modne jest chodzić w strzępach? Przypomniałam sobie, iż Justyna zawsze perfekcyjnie ubrana, z manicure, a mój syn – w skarpetkach, które się rozpadają. To nie tylko skarpety, to symbol! Znak, iż jej nie obchodzi własny mąż.
Nazajutrz zadzwoniłam do przyjaciółki, Bogusi, żeby się wygadać. Wysłuchała i powiedziała: „Wandziu, to nie twoja sprawa. Są dorośli”. Dorośli? To kto ma o nich dbać, skoro syn chodzi jak żebrak? Bogusia dodała: „Może Justyna uważa, iż to nie jej obowiązek. Teraz kobiety są inne”. Inne? Niech pracują, robią kariery, ale podstawowa troska o męża to już przestarzałe? Nie wymagam, żeby codziennie gotowała rosół, ale skarpety można przecież po prostu wyrzucić!
Postanowiłam porozmawiać z Justyną. Zaprosiłam ją na herbatę, żeby bez Szymona. Powiedziałam: „Justynko, wybacz, iż się wtrącam, ale jak możesz pozwalać, żeby Szymon chodził w takich gałganach? To twój mąż”. Zdziwiła się: „Wandziu, on jest dorosły, sam decyduje, co nosi. Tyle razy mówiłam, żeby kupił nowe”. Dorosły? A ty nie widzisz, iż chodzi w szmatach? Zasugerowałam, iż żona powinna o to dbać, ale tylko się uśmiechnęła: „Mamy równouprawnienie, nie kontroluję jego garderoby”. Równouprawnienie? Czyli jedno w strzępach, a drugie w nowych butach?
Teraz zastanawiam się, co robić. Część mnie chce kupić Szymonowi całą szufladę skarpet i prać je sama, żeby nie musiał się kompromitować. Ale druga część wie: to nie moja rola. Sami muszą to ogarnąć. Zapytałam syna: „Szymku, jeżeli brakuje wam pieniędzy, powiedz, pomogę”. Roześmiał się: „Mamo, wszystko w porządku, po prostu stare, wyrzucę”. Wyrzucę? A co stoi na przeszkodzie, żeby to zrobić teraz? Nie wiem, jak dotrzeć do Justyny. Może naprawdę myśli, iż to nie jej sprawa. Ale boli mnie widok syna w tym stanie. To tak, jakbym gdzieś zawaliła, nie nauczyła go dbać o siebie.
Na razie staram się nie wtrącać. Zapraszam ich, podrzucam Szymonowi nowe skarpety, ale w środku kipi. To nie zwykłe dziury – to znak, iż w ich rodzinie jest coś nie tak. Nie wiem, jak to naprawić, nie rujnując relacji. Ale jedno wiem na pewno: mój syn zasługuje na więcej, niż chodzenie z gołymi palcami. A Justyna niech się zastanowi, co to znaczy być żoną. Czy to też muszę za nią ogarnąć?