W dalekim zakątku świata, gdzie zimą biegną białe lisy, a lato niesie iałęcz, leży bezdomny zakątek. Domki tu są przyciasne, jednorodzinne, jakby ktoś wrzucił je przypadkiem między zielone łąki. Lata sześćdziesiąte, kraj goni za czasem, tylko tu nieco odpadł, jakby czas wyślizgnął mu się z dłoni. Wszystko kręci się wokół kopalni węgla dzieci, starzy, wszyscy tam pracują. Życie nie sądzi się z kajdankami, ale i nie nadmiernie rozkwita premie z zaufania, rozumiesz.
W jednym z tych domów, na parterze, zamieszkała rodzina Kowalskich. Spokojna, porządna, jak tysięcy innych. Ale otwórz drzwi i wpadniesz do królestwa skąpca, gdzie każda grzywna liczy się jak złoto. Paweł Stanisław Kowalski ten człowiek to prawdziwy łotra. Urodzony z brązu, wysoka postać, nos w górę, aż pyta o biologia. Pracuje w kopalni jako mistrz, tam go szanują duma i ogniwo. Ale w domu?
Ooo, staje się prawdziwym Skąpchem. Któregoś dnia Dymek, sąsiad, wypił kieliszek za dużo i powiedział:
Pawełku! Czasem uśmiechnij się, bo twarz Ci w przeplatach pęknie.
A Paweł Stanisław nie patrzył na niego przez tydzień. Pamiętał, iż choćby uśmiech kosztuje.
Jego żona, Ewa zupełnie inna. Kiedyś, słuchano jej śpiewu, tańczyła jak ptak. Teraz? Przygląda się światu jak szczur w kącie. Cicho, nie odzywa się, aż cicho wkradaj się w ściany. Pracuje jako księgowa w biurze, liczby to jej sfera, idealna dla żony skąpca.
Ich syn, Tomasz gdy tylko się dowie, to wie, iż w domu czegoś brakuje. Umiar, ale przytłoczony wpatruje się we wszystko wzrokiem, by nie trafić na patyczek ojca. Jak by się nie cofnął, bo tu zaczyna się: Grzywna złotą oszczędza. A ty, głuptasie, niczego nie rozumiesz. I kupy kamieni, dzwigrze na stół, aż stół brzmi jak grobowiec.
Sąsiedzi się szeptają: mówią, iż Kowalski czymś wariuje. Petrowy włożyli pieniądze w telewizor, Nowaks piec. A u nich? Chłodno. Zasuwane skrzypką, jakby tam pokład skarbów. A w środku? Zaledwie groch i cukier, jakby w aptece.
Dzień zaczyna się tak samo. O szóstej Paweł Stanisław wychodzi do korytarza, gdzie stała skrytka z zamkiem. Dźwięk kluczy obudził Ewę i Tomka.
Ewo, wyłaź stąd! wołał.
Ewa, rozczochrana, wpadała do progu. Tomasz przycisnął się za drzwiami, przyciągając scenę.
Trzymaj groch. Dwie łyżki Folka, trzy mnie, jedna synowi. Jasne?
Jasne, Pawule.
Ziemniaki? Sześć na łopatce. Dwie Ewie, trzy to mnie, jedna dla Tomka. Jasne?
Jasne, Pawule.
Następnie Paweł Stanisław idzie do okna w skrzynce chłodzjącej jakby kucyk zacisnął ją w murze. Odcina tenień masła.
Lina tylko dla patelni. Nie przekładasz na chleb!
Pójdzie, Pawule.
Tomasz zaciska pięści. Złość wsiada. Ale nie śmie. Więcej każde słówko ojcu przynosi karę.
W koronach Tomasz rośnie na filozofii ojca. W szkole unika zgubienia, nie udziela się w wydarzeniach. Urodziny kumili powoduje inni, a on jakoś się nie dogada.
Po co marnować pieniądze na prezent? powiada ojciec. Przyjaciele to luksus. Ty sam się zdobędzi, jak dorosniesz.
Dzień za dniem mija, a Tomasz zamyka się. Jego ulubiony humor książki z biblioteki, jakie są darmowe i dostępne.
Raz Tomasz przyniesie kociaka z ulicy.
Rusznik, ciocięł ty? Od czego zaczniesz? Karmić Cię z porcji? krzyczy Paweł Stanisław.
Zjem mniej, mówi Tomasz.
Wysuń tego psiego z domu! grynie ojciec.
Ewa bez słowa patrzy, jak Tomasz patrzy z łzami. I wtedy zrozumiała, iż straciła syna.
Wieczorem, gdy Tomasz już spał, Ewa odważy się odezwać:
Pawule… czy może już stopniowo przestać?
Paweł Stanisław odchyla gazetę, wzrok ciężki jak kamień.
Do czego to idzie? pyta.
Tomasz potrzebuje kurtki. Rośnie.
Dobrze będzie. Zrobi się w starym.
Ale dzieci się śmieją, Pawule. Chcesz, żeby syn był cwaniakiem?
Paweł Stanisław chwieje się nad nią.
Uczyć mnie? Ja lepiej znam jego potrzeby. Musi zrozumieć wartość pieniędzy!
Ale go zrujnasz! płonie Ewa. Stało się takim samym
Nie zdążyła dokończyć. Przebity jak lód, Tomasz łkał w sypialni.
Lata idą. Tomasz skończy szkołę, podjął studia w Sosnowcu. Życie w kolebce, z każdej grzywny robił tablice. Pewnego dnia kolega, Wiktor, zaproponował kino.
Brak pieniędzy, burknął Tomasz.
No powiedz, weż. Tyż od niedawna kieszonkowy miałeś.
Kopiu, mówi Tomasz. Na czas trudny.
Jaki trudny? Czy panu dwadzieścia lat? Żyj!
Ale Tomasz był nieugięty. Przysiad, liczby, a inni zjadali życie.
Dziewczyny, ile ich zauważył? Jak prezydent szezlong. Kobiety to kosztowne smakołyki, szepcze w myślach głos ojca.
Aż wreszcie Nowa koleżanka Kinga. Świetna, roześmiana w czar, spojrzała na niego tak, iż w domu zaczęło się ćwierkać.
Cześć! Skąd jesteś taki ciężki?
Normalny, burknął Tomasz. Ale w duszy coś zadzwoniło.
Pójdziesz do kawiarni? Ja zapłacę!
Do kawiarni? Po co pieniądze marnować?
Kinga się zasmieje:
No to tak, ale wiesz, jak się znać?
I Tomasz się zgadza. Ten wieczór zmienił wszystko.
Wesele było skromne Tomasz nie chciał wabików. Kinga się nie przeszkadzała. Początek marzeń. Ale już po miesiącu… Tomasz obliczał każdą grzywnę.
Kochanie, kupmy firany?
Do czego? I tak wszystko jest fajnie.
Oczywiście, iż ładnie!
To koszt. Mamy gospodować.
Kinga westchnęła. Nie rozumiała, co dzieje się z tym chłopcem, który był taki żywy.
Po pół roku Kinga już się zdenerwowała:
Tomku, musimy pogadać.
O czym? zaniepokojony.
O nas. Dlaczego tak żyjemy? Mamy pieniądze!
Trzeba kusić. Nie na świątynie.
Na co kusić?! Na grob? My jesteśmy młodzi. Musimy żyć!
Znasz ten głos. Mój ojciec
Do diabła z twoim ojcem! Czy chcesz być jak on? Folgi i wieczna oszczędność?
Tomk zaczerwienił się:
Nie śmiej tak mówić o moim ojcu!
Kinga się podnosi, chwieje stołem:
I co? A ty nie śmielsz się zapytać, jak cię lecą? Ja, pomimo, człowiekiem w zen. Mam marzenia, nadzieje. Chcę żyć, a nie cierpieć!
Żyć? Na jakich święte? Ty mi sprzeciwom!
Panu, Dawno już rozumiem! Pieniądze to środek, a nie cel. Współczesny, zdrowy. Czy nie można choć od czasu quo coś?
Tomk milczył, zaciskając zęby. A Kinga osunęła się, jakby usunięta z powietrza:
Chodzi o to, Tomku. Nie kobiety proszę. Nie ulotność. Chcę wypilić mrożonki, kiedyś w kino. Czuć, iż żyjemy, a nie myjemy się przed tym.
W milczeniu wskazówka tyla razy dwa drobnic, za darmo.
Tomk i Kinga patrzeć, iż gdyby jeszcze kroplę, rozerwałoby to wszystko. I już by nie było do naprawienia.
Tydzień później Kinga cisnęła rzeczy. Tomasz patrzył, jak lexie przemienia.
Zrobię? spytał, zdławiony.
Tak, Tomku. Nie mogę tak żyć.
Ale możemy poprawić wszystko. Nasz znak.
Nie, kochanie. Ty się nie zmienisz. Stałeś się kopią swojego ojca.
Kinga wzięła walizkę. Na progu zwracała się:
Wiesz, Tomku. Najcenniejsze to nie złoto. To miłość, iż śmierć, wolność. A ty włożyłeś to wszystko na konto.Żegnaj.
Drzwi zatrzasnęły się.
Tomk został sam w pustej pokoju, nie wiedząc, jak uratować coś najcenniejszego, co miał.