Spadek nad morzem — gdy bliscy stają się obcy
— Kasia, dzwonił mój brat Rafał — powiedział Marek, wchodząc do kuchni. — On z Anią zamierzają wpaść do nas w sobotę. Tylko we dwoje, bez mężów. Mówił, iż chce poważnie porozmawiać.
— Ciekawe, o co tak poważnie, iż choćby bez żon i dzieci? — zmrużyła oczy Katarzyna. — Chociaż nie, nie zgaduj. Wiem. Chodzi o spadek. Minęły dwa miesiące — i oto dojrzeli.
Marek tylko skinął głową. Sam to czuł od chwili, gdy ciocia Wanda przepisała na nich z Katarzyną i ich córkę Olę mieszkanie w centrum oraz dom letniskowy pod Warszawą. Przez cztery lata opiekowali się ciocią, gdy zachorowała. Inni krewni? Przyjeżdżali tylko latem na działkę, a gdy starsza pani prosiła, by zawieźć ją tam na powietrze — wszyscy byli „zajęci”.
W sobotę punktualnie o czwartej Rafał i Ania stanęli w drzwiach. Bez przydługich wstępów usiedli w salonie.
— Chcieliśmy porozmawiać o domku nad jeziorem — od razu zaczął Rafał. — Mieszkanie w porządku, niech będzie wasze. Ale działka… To myśmy się nią przez cały czas zajmowali.
— Nie — zimno odpowiedziała Katarzyna. — Wy nie zajmowaliście się. Wy tam wypoczywaliście. Korzystaliście, ale nie pomagaliście. I, nawiasem mówiąc, gdy ciocia was wołała — ani razu nie przyjechałeś.
— A kto by się z nią męczył? Mamy dzieci, wnuki, pracę! — wybuchnęła Ania.
— Ale pretensje macie teraz — zauważył Marek. — Dziwne, prawda?
— Wy chociaż wywoziliście ją na tę swoją działkę? — rzuciła kwaśno Ania.
— Nie mieliśmy domku, ale dwa razy kupowaliśmy jej pobyt w sanatorium — spokojnie odparła Katarzyna. — I jesteśmy w testamencie. To wspólna własność. Sprzedamy.
— Serio? — zaśmiał się Rafał. — Dla kilku metrów w walącym się domu niszczycie rodzinę?
— jeżeli to ruina — to czego się tak kurczowo trzymacie? — spokojnie odparował Marek.
Nazajutrz zadzwonił telefon.
— Ty co, Marek?! Przyjechaliśmy z Darkiem po nasze rzeczy na działkę — a tam zamki pozmieniane!
— Tak. I w bramie, i w domu. Trzeba było uprzedzić. W sobotę jedziemy z Kasią — wpadnijcie. Zabierzecie swoje. Ale nie wcześniej.
Odłożywszy słuchawkę, Marek zwrócił się do żony.
— Skąd wiedziałaś, iż rzucą się tam jak szalone?
— Czy ty nie znasz swojej rodziny? Gdybyś nie zmienił zamków — wynieśliby wszystko do ostatniej śrubki.
Dom nad jeziorem sprzedali. Po sprzedaży starego mieszkania kupili trzypokojowe w Gdańsku, w nowym budynku tuż nad morzem. Do plaży — dziesięć minut samochodem.
Córka Ola została w miejskim mieszkaniu cioci Wandy, studiując na drugim roku. Marek zatrudnił się w porcie, Katarzyna — uczyła w pobliskiej szkole. Wydawało się, iż zaczyna się spokojne, nowe życie. Ale gdzie tam.
Od marca telefony nie dawały im spokoju. Krewni, zapomniani na lata, nagle przypomnieli sobie o „bliskich”. Pierwsza zadzwoniła Ania:
— Pozbawiliście nas domku, teraz nie mamy gdzie jechać. Więc zbieramy się do was w lipcu. Cała nasza rodzina i wnuczka Rafała z nami.
— Ania, nikogo nie zapraszaliśmy. My tu mieszkamy, a nie prowadzimy pensjonat. Chcecie odpocząć — rezerwujcie wcześniej nocleg.
— A ty widziałeś ceny hoteli w Gdańsku?!
— Nie widziałem. Ale jeżeli was nie stać — odpoczywajcie tam, gdzie taniej. Do nas nie musicie. Nie przyjmujemy gości.
— Czyli teściów przyjęliście, a rodzoną siostrę — nie?!
— To byli rodzice Kasi. Gdyby nasi rodzice żyli — im też byśmy nie odmówili. Ale pięcioro dorosłych i dzieci na dwa tygodnie — dziękujemy.
— Zobaczycie! Zostaniecie sami — nikt choćby o was nie wspomni!
— Nie martw się. Od przeprowadzki mamy tylu „krewnych”, iż starczyłoby na dwa domy. Wszyscy nas pamiętają od maja do września. Reszta roku — cisza.
Cisza, która teraz stała się dla nich najcenniejszą częścią życia.