Cztery lata temu, ja i moja dziewczyna studiowaliśmy w Poznaniu. Pewnego wieczoru, około wpół do jedenastej, wyszliśmy spotkać się z przyjaciółką, by wspólnie zjeść kolację. Mieszkała zaledwie jeden przecznicę od wynajmowanego przez moją narzeczoną mieszkania, więc postanowiliśmy pójść pieszo. Wszystko wydawało się normalne — szliśmy, rozmawiając spokojnie. Aby dojść na miejsce, musieliśmy skręcić w lewo na rogu.
Gdy byliśmy już blisko, w środku rozmowy, moja dziewczyna, Zofia Nowak, szepnęła cicho, pytając, co to za postać w oddali. Spojrzałem kątem oka i kilka ulic dalej dostrzegłem wysoką, masywną sylwetkę poruszającą się w naszym kierunku. Szła bokiem, zgarbiona, a mimo iż ulica tonęła w mroku, widać było, jak gwałtownie się zbliża, niemal jakby chciała nas dogonić.
Pomyśleliśmy, iż to może miejscowy włóczęga, i ruszyliśmy dalej, skręcając za róg. Zostało już tylko kilka domów, gdy Zofia ścisnęła moją dłoń z całej siły. “Widziałeś, co idzie za nami?” — wyszeptała przerażona. Odwróciłem się gwałtownie i tam, na rogu, gdzie przed chwilą byliśmy, stała ta sama postać.
To było niemożliwe — jeszcze kilka sekund temu była daleko. Serce waliło mi jak młot, gdy znów ruszyła w naszą stronę, dziwnie nierównym krokiem, ale coraz bliżej, coraz szybciej.
Nie myśląc, rzuciliśmy się do ucieczki. Dopadliśmy do drzwi przyjaciółki, Katarzyny Kowalskiej, waląc w nie z rozpaczą. Otworzyła natychmiast. Wpadliśmy do środka bez słowa. Zobaczyła nasze blade twarze i szybki oddech. Jej suczka, Lola, zaczęła gwałtownie szczekać w kierunku ulicy, jakby wyczuwała zagrożenie.
Przyjaciółka sądziła, iż padliśmy ofiarą napadu. Gdy w końcu zdołaliśmy złapać oddech, opowiedzieliśmy jej, co się stało. Razem z rodzicami wyszła sprawdzić, ale ulica była pusta. Ani śladu.
Tej nocy zostaliśmy u Kasi. Strach wciąż tłukł się w naszych piersiach. Do dziś nie wiemy, co tam było, ale zgadzamy się w jednym — cokolwiek to było, na pewno nie było człowiekiem.