Weronika Stanisławowska nie mogła pojąć, iż starość przywita ją za kratami obcych drzwi, pod czujnym okiem pielęgniarek, wśród tych, których porzuciły własne dzieci. Zawsze wierzyła, iż zasłużyła na więcej – na szacunek, ciepło, spokój. Przecież całe życie pracowała, utrzymywała rodzinę, budowała codzienność wokół jedynej euforii – męża Leszka i córki Kingi.
Z Leszkiem przeżyli razem ponad trzydzieści lat, dusza w duszę. Gdy odszedł cztery lata temu, w domu zrobiło się pusto i zimno. Jedyną pociechą była Kinga i mała wnuczka Zosia. Pomagała, jak mogła – opiekowała się dziewczynką, przekazywała emeryturę na zakupy, zostawała z nią, gdy córka z mężem wychodzili do kina czy pracy. Aż nagle wszystko się zmieniło.
Kinga zaczęła krzywo patrzeć, gdy matka za długo stała w kuchni. Drażniło ją, iż kaszle. „Mamo, ty już swoje przeżyłaś, daj nam żyć!” – słyszała coraz częściej. Potem zaczęły się rozmowy o „domu z opieką”, „przytulnym ośrodku z lekarzami i telewizorem”. Weronika próbowała się opierać.
– Kinga, to moje mieszkanie. jeżeli ci ciasno – wynoś się do teściowej. Mieszka sama w trzypokojowym.
– Wiesz dobrze, iż jesteśmy na wojennej ścieżce. I w ogóle, nie zaczynaj! – warknęła córka.
– Chcesz po prostu przejąć mieszkanie. Lepiej byś sama zarabiała, zamiast wysiedlać matkę!
Po tej rozmowie nazwała ją „egoistką”, zagroziła, iż „i tak znajdzie sposób”. Po tygodniu Weronika sama spakowała rzeczy. Nie dlatego, iż chciała. Dlatego, iż nie mogła znieść bycia intruzem we własnym domu. Wyszła w milczeniu. Kinga promieniała. Niemal na rękach wyniosła.
W ośrodku dali jej mały pokój z oknem i starym telewizorem. Weronika spędzała dni na podwórku, pod gołym niebem, wśród takich samych porzuconych jak ona.
– Dzieci was tu odstawiły? – spytała kiedyś sąsiadka z ławki.
– Tak, córka uznała, iż zawadzam – odparła, powstrzymując łzy.
– U mnie podobnie. Syn postawił na swoją żonę. Wykopali mnie na bruk. Jestem Danuta.
– A ja Weronika. Miło mi.
Zaprzyjaźniły się. Łatwiej było znosić ból, gdy obok stoi ktoś, kto rozumie. Tak minął rok. Córka nie zadzwoniła ani razu. Nie przyjechała. Nie napisała.
Pewnego dnia Weronika siedziała z książką, gdy usłyszała znajomy głos.
– Weronika Stanisławowska? Nie spodziewałam się panią tu zobaczyć – zdziwiła się jej dawna sąsiadka, doktor Alicja, która przyjechała badać pensjonariuszy.
– Ano. Już rok tu jestem. Jak widzisz, stałam się zbędna. Ani słowa, ani znaku.
– Dziwne… Kinga mówiła, iż kupiła pani dom na wsi, iż wyjechała pani odpocząć.
– Lepiej bym zrobiła, gdybym naprawdę wyjechała… A nie zgniła za tym płotem.
Alicja pokręciła głową. ale po wizycie wróciła. Nie mogła wyrzucić tej rozmowy z pamięci. Po dwóch tygodniach znów przyjechała – tym razem z ofertą:
– Weronika Stanisławowska, dom mojej matki na wsi stoi pusty. Odeszła niedawno, gospodarstwo sprzedane. Dom ciepły, solidny, las i rzeczka blisko. jeżeli pani chce – niech pani tam mieszka. Nie mam zamiaru przyjeżdżać, a sprzedawać szkoda.
Weronika milczała, a potem rozpłakała się. Obca osoba dała jej to, na co rodzona córka machnęła ręką.
– Czy mogę jeszcze o coś poprosić? Jest tu kobieta… Danuta. Też nikomu niepotrzebna. Chciałabym, żebyśmy razem tam pojechały.
– Oczywiście – uśmiechnęła się Alicja. – jeżeli się zgodzi, żaden problem.
Weronika podbiegła do Danuty:
– Pakuj się! Jedziemy! Dom na wsi, świeże powietrze, wolność. Będzie nam tam dobrze. Po co nam to wszystko?
– Jedziemy! Do nowego życia!
Spakowały torby, kupiły prowiant i pojechały. Alicja zawiozła je sama, nie chciała, by tłukły się autobusem. Weronika ściskała sąsiadkę, nie wiedząc, jak podziękować. Powiedziała tylko: „Tylko córce nie mów. Nie chcę choćby słyszeć jej imienia”.
Alicja uśmiechnęła się i skinęła głową. Nie zrobiła nic wielkiego. Po prostu postąpiła po ludzku. A to dziś – już niemal heroizm.