Piotr Stanisławowicz nigdy by nie pomyślał, iż starość powita go za kratami obcego progu, pod czujnym okiem pielęgniarek i wśród tych, których własne dzieci porzuciły. Zawsze wierzył, iż zasłużył na więcej – na szacunek, ciepło, spokój. W końcu całe życie ciężko pracował, utrzymywał rodzinę, budował codzienność wokół swojej jedynej euforii – żony Ewy i córki Kingi.
Z Ewą przeżyli razem ponad trzydzieści lat w zgodzie i miłości. Po jej śmierci cztery lata temu w jego domu zrobiło się pusto i zimno. Jedyną pociechą była Kinga i mała wnuczka Zosia. Pomagał, jak mógł – opiekował się dziewczynką, oddawał emeryturę na jedzenie, zostawał z nią, gdy córka z mężem wychodzili do kina lub pracy. Aż nagle wszystko się zmieniło.
Kinga zaczęła krzywo patrzeć, gdy ojciec zbyt długo przesiadywał w kuchni. Drażnił ją jego kaszel. „Tato, ty już swoje przeżyłeś, daj nam żyć!” – słyszał coraz częściej. Potem zaczęły się rozmowy o „domu z doskonałą opieką”, „przytulnym pensjonacie z lekarzami i telewizorem”. Piotr próbował się opierać.
– Kinga, to moje mieszkanie. jeżeli ci ciasno – wyprowadź się do teściowej. Mieszka sama w trzypokojowym.
– Wiesz dobrze, iż z nią jest wojna. I w ogóle, nie zaczynaj! – warknęła córka.
– Po prostu chcesz przejąć mieszkanie. Lepiej byś sama na siebie zarabiała, zamiast ojca wyrzucać!
Po tej rozmowie nazwała go „egoistą”, grożąc, iż „i tak znajdzie sposób”. Tydzień później sam spakował rzeczy. Nie dlatego, iż chciał. Dlatego, iż stało się nie do zniesienia – poczucie, iż jest ciężarem we własnym domu. Wyszedł w milczeniu. Kinga promieniała. Niemal na rękach go wynosiła.
W pensjonacie dostał mały pokój z oknem i starym telewizorem. Piotr spędzał dni na podwórku, pod otwartym niebem, wśród równie porzuconych jak on.
– Dzieci was tu odstawiły? – spytała kiedyś sąsiadka z ławki.
– Tak, córka uznała, iż zawadzam – odpowiedział, powstrzymując łzy.
– U mnie to samo. Syn wybrał żonę. Wyrzucili mnie za drzwi. Jestem Halina.
– A ja – Piotr. Miło przywitać.
Zaprzyjaźnili się. Łatwiej było znosić ból, gdy obok stał ktoś, kto rozumiał. Minął rok. Córka ani nie zadzwoniła, ani nie przyjechała. Ani słowa.
Pewnego dnia Piotr siedział z książką, gdy usłyszał znajomy głos.
– Piotr Stanisławowicz? Nie spodziewałam się pana tu zobaczyć – zdziwiła się jego dawna sąsiadka Barbara, lekarka, która przyjechała badać pensjonariuszy.
– Ano. Już rok tu siedzę. Jak widzisz, przestałem być potrzebny. Ani telefonu, ani kartki.
– Dziwne… Kinga mówiła, iż pan kupił domek na wsi, wyjechał odpocząć z dala od miasta.
– Wolałbym… Niż gnić tu, za tym płotem.
Barbara pokręciła głową. Ale po wizycie wróciła. Nie mogła wyrzucić tej rozmowy z pamięci. Po dwóch tygodniach zjawiła się ponownie – tym razem z propozycją:
– Piotr Stanisławowicz, dom mojej matki na wsi stoi pusty. Niedawno odeszła, gospodarstwo sprzedane. Dom ciepły, solidny, las i rzeka niedaleko. jeżeli pan chce – może tam pan zamieszkać. Nie mam zamiaru wracać, a sprzedać – szkoda.
Długo milczał, aż wybuchnął płaczem. Obca kobieta ofiarowała mu to, na co własna córka machnęła ręką.
– Czy mógłbym jeszcze poprosić? Jest tu kobieta… Halina. Ona też nikomu nie jest potrzebna. Chciałbym, żebyśmy razem tam pojechali.
– Oczywiście – uśmiechnęła się Barbara. – jeżeli się zgodzi – nie ma problemu.
Piotr podbieżał do Haliny:
– Pakuj się! Jedziemy! Dom na wsi, świeże powietrze, wolność. Będzie nam dobrze. Po co nam to wszystko?
– Jedźmy! Do nowego życia!
Spakowali torby, kupili jedzenie i pojechali. Barbara zawiozła ich sama, nie chciała, by tłukli się autobusem. Piotr ściskał sąsiadkę, nie wiedząc, jak podziękować. Poprosił tylko: „Tylko córce nie mówcie. Nie chcę choćby o niej słyszeć”.
Barbara uśmiechnęła się i skinęła głową. Nie zrobiła nic wielkiego. Po prostu postąpiła po ludzku. A to dziś – już prawdziwy wyczyn.