**4 czerwca, wtorek**
„Rób, co chcesz! To też moje mieszkanie. Nie podoba ci się – wynoś się!” – warknął Krzysztof, patrząc spode łba na matkę.
Halina wyszła z klatki schodowej. Łzy przesłaniały jej wzrok. Dotarła do ławki na podwórkowym placu zabaw i ciężko na nią opadła. Szczelniej otuliła się płaszczem. Choć czerwiec zbliżał się do połowy, wieczory wciąż chłodziły. Obiecana przez synoptyków fala upałów jakoś nie nadchodziła.
Przeziębła się, wtuliła dłonie w kieszenie. Posiedzi tu, aż zmarznie do cna, ale co dalej? Gdzie ma iść? Dożyła tego, iż własny syn wyrzucił ją z domu. Łkała cicho, zagubiona. Całe życie spędziła w tym mieszkaniu – stąd jechała do urzędu stanu cywilnego, tu przyniosła syna ze szpitala. Syn…
***
„Mamo, jedziemy z klasą na majówkę do Gdańska” – oznajmił Krzysiek z progu, rzucając plecak na podłogę.
„Mamo, słyszysz?” – stał już w drzwiach kuchni, patrząc, jak matka obiera ziemniaki przy zlewie. Po jej zesztywniałych plecach od razu zrozumiał, iż raczej nie pojedzie. Ale spróbował jeszcze raz.
„Dasz mi pieniądze?” – zapytał, przekrzykując szum wody.
„Ile?” – odparła, nie odwracając się.
„Bilet w obie strony, hostel, jedzenie, muzea…” – wyrecytował z pamięci.
„ILE?” – powtórzyła ostro, wrzucając ziemniaka do garnka. Krople ochlapały jej sukienkę.
Halina rzuciła nóż do zlewu i odwróciła się.
„Jasne” – Krzysztof spuścił głowę i powlókł się do pokoju.
„Nie mam dodatkowych pieniędzy. Nie drukuję ich, tylko zarabiam. Na jesień musisz mieć nowe buty, w starych ledwo doczołgałeś wiosny. Kurtka też za mała…” – głos matki dogonił go w drzwiach, popchnął w plecy.
Zamknął się w pokoju, ale słowa i tak docierały, choć stłumione.
„Wszyscy jadą, tylko nie ja” – mruknął pod nosem. „Też chcę do Gdańska!” – krzyknął głośniej, a w głosie zabrakło mu tchu, pojawiły się łzy.
Matka pewnie nie usłyszała, ale odpowiedziała jakby w odpowiedzi:
„jeszcze się najeździsz. Jak dorośniesz, zarobisz – to i do Ameryki pojedziesz”.
Krzysiek łykał ślinę.
„A tata… On ci nigdy nie kupił choćby zabawki, tylko jakieś tandetne autka. Poza alimentami zero pomocy. A co kupisz za te grosze? Rośniesz, wszystko na tobie pęka…” – dobiegało z kuchni.
Krzysztof założył słuchawki, ale krzyk matki przebijał się przez muzykę. Otarł pięścią oczy. Przecież tata mówił, iż w razie czego ma dzwonić. Wziął telefon od kolegi, Wojtka, i wykręcił numer.
„Tato, cześć!” – powiedział radośnie.
„Kto mówi?” – odpowiedział chłodny głos.
„To ja, Krzysiek”.
„Jaki Krzysiek?”
„TATO?!” – krzyknął, ale w słuchawce rozległ się sygnał.
Wojtek patrzył na niego pytająco.
„Nie jadę. Mama nie da, a tata mnie choćby nie poznał” – rzucił szorstko.
„Może moi rodzice pożyczą…” – zaczął Wojtek.
„Nie. To tylko kłopoty. Wszystko jedno” – wyszedł, nie oglądając się.
***
Kiedy miał pięć lat, mama nazywała go „kotkiem”, całowała przed snem i kupowała zabawki choćby bez prośby.
Potem coś się zmieniło. Tata odszedł, a ona stała się zgorzkniała. Krzyczała, szarpała go, dawała klapsy. Żadnego dobrego słowa – tylko pretensje.
Myślał o ucieczce, ale miał jedenaście lat. Bez grosza nie zajdzie daleko.
„Nie prosiłem, żebyś mnie rodziła. U Wojtka byłoby lepiej…” – myślał, wchodząc po schodach.
W liceum szukał czułości u dziewczyn. Gdy któraś odmawiała pocałunku, porzucał ją – tak jak chciał porzucić matkę. Wracał tylko spać.
Pewnej nocy wrócił o drugiej. Matka czekała w przedpokoju. Gdy podniosła rękę, złapał ją mocno.
„Nie waż się na mnie krzyczeć!” – odepchnął ją i zatrzasnął drzwi.
W jej oczach zobaczył strach.
Od tamtej pory nie próbowała go uderzyć, ale krzyki trwały.
Po wojsku wrócił do domu. Matka rozpłakała się, przytuliła go. Ale gwałtownie wrócili do starych nawyków.
Pewnego dnia przyprowadził dziewczynę z fioletowymi włosami.
„To moja narzeczona. Zostaje z nami” – powiedział takim tonem, iż matka zamknęła usta.
Nazajutrz rzuciła pod nosem:
„Teraz będziesz sprowadzał tu laski?”
„Rób, co chcesz…” – ryknął.
Tego wieczoru Halina wyszła na deszcz, płacząc.
***
Siedziała na ławce, a łzy zmywały złość.
„Dlaczego? Gdzie się zgubiliśmy? Kochałam go. A teraz jesteśmy obcy… To moja wina. Myślałam, iż musi być twardy, a wychowałam zimnego człowieka”.
Szeptała do nieba:
„Jeśli mnie słyszysz… Pomóż. Nie wiem, co robić”.
Przechodnie omijali ją szerokim łukiem.
Nagle ktoś położył dłoń na jej ramieniu.
Za nią stał Krzysztof.
„Mamo, chHalina spojrzała na syna przez łzy, a on, nie patrząc jej w oczy, wyciągnął rękę, by pomóc jej wstać.