Cisza, którą znamy

newsempire24.com 4 dni temu

Cicho, jak jest

Gdy Wika powiedziała „mam dość milczenia”, nie krzyczała. Po prostu odłożyła łyżkę na stół, spojrzała w okno i wypowiedziała te słowa – spokojnie, niemal codziennie. Jak się mówi: „czas wynieść śmieci” albo „zapomniałam kupić mleko”. Bez dramatu, ale tak, iż w pokoju nagle zrobiło się głucho, jakby ktoś wyłączył dźwięk.

Szymon podniósł wzrok znad telefonu, ale nie od razu zrozumiał, co się stało. Słyszał jej głos, ale sens dotarł do niego z opóźnieniem, jak dźwięk przez taflę wody. Popatrzył na nią, potem znowu na ekran – jakby między nimi była szyba, przez którą nic nie da się odczytać.

— O czym mówisz?

— O nas. O tym, jak żyjemy. Cicho.

Nie odpowiedział. Znów spojrzał w ekran. W myślach przemknęło: „znowu”. Choć „znowu” nie było. Milczała długo. Bardzo długo. I wiedział o tym, ale udawał, iż nie zauważa. Wygodnie. Bez kłótni. Bez ciszy. Tylko teraz ta cisza stała się wieczna.

Mieszkali razem siedem lat. Było wszystko: wyjazdy, sprzeczki, głupie filmy, przyjaciele, remonty. Kłócili się o bzdury, godzili nocą w kuchni, dzielili ciasto na pół, mówili chórem głupoty. A potem – jakby ktoś wyłączył dźwięk. Nie od razu. Stopniowo. Najpierw nie dosłuchiwali. Potem – nie domawiali. Przestali do siebie dzwonić w ciągu dnia. Potem przestali pytać „jak tam”. Potem po prostu żyli. Czysta kuchnia, włączony czajnik, rachunki na stole. Bez smaku. Bez powodów. Bez „my”.

— Nie słyszę siebie tutaj, Szymek. — Wciąż patrzyła w okno. — Jakbym mnie nie było.

Chciał powiedzieć coś ważnego. Że słyszy. Że to nie tak. Że po prostu jest zmęczony, zapracowany. Że kocha, tylko zgubił słowa. Ale słowa nie przychodziły. Nie dlatego, iż nie kochał – tylko dlatego, iż dawno nie mówił na głos. I odzwyczaił się słuchać siebie.

Wika wstała, postawiła kubek w zlewie. Potem założyła kurtkę. Wzięła klucze. Wyszła. Nie zatrzymywał jej. choćby nie wiedział, czy powinien. I to było najstraszniejsze. Nie jej kroki w stronę drzwi, nie dźwięk zatrzasku, ale to, jak łatwo to się stało. Bez krzyku. Bez „zostań”. Zbyt łatwo, jakby nic ważnego się nie traciło.

Szła ulicą, a śnieg chrupał pod butami, jak w filmie. Ludzie wokół szli szybko, nikt na nikogo nie patrzył. Wika zatrzymała się na przejściu i po raz pierwszy od dawna poczuła się na miejscu. Nie w sensie „tam, gdzie trzeba”, ale po prostu – tu i teraz. Nie w przeszłości, nie w wyobrażeniach. To był dziwny, cichy spokój, jakby ciało wreszcie dogoniło duszę.

Tamtego wieczoru nie poszła ani do przyjaciółki, ani do matki. Po prostu błąkała się po mieście, skręcając tam, gdzie nogi poniosły. Wstąpiła do piekarni, w której kiedyś siedziała z Szymonem. Kupiła sobie drożdżówkę z makiem. Usiadła przy oknie, nie rozbierając się. Pachniało cynamonem, wanilią i czymś dawno zapomnianym. I po raz pierwszy od dawna nie miała ochoty niczego analizować, tłumaczyć, rozkładać na czynniki pierwsze. Chciała po prostu przeżyć ten wieczór. Tylko dla siebie. Bez roli. Bez obserwatorów.

Szymon napisał do niej po dwóch dniach. Bez patosu. Po prostu: „Gdzie jesteś?”. Jakby przypadkiem, jakby nie z tęsknoty, a z przyzwyczajenia. Odpowiedziała: „Żyję”. Bez kropki. Bez emocji. Tak po prostu. Nie odezwał się więcej. I ona nie czekała. Nie dlatego, iż nie chciała, ale dlatego, iż po raz pierwszy w życiu poczuła: można i nie czekać.

Minął tydzień. Potem miesiąc. Wynajęła mieszkanie na obrzeżach, z dużymi oknami i widokiem na parking, gdzie o świcie krzyczały mewy. Zaczęła poranne spacery – nie dlatego, iż trzeba, ale dlatego, iż ciało domagało się ruchu. Wprowadziła nawyk zapisywania w notesie trzech linijek dziennie. Nie o uczuciach. Tylko – co zobaczyła. Kto się uśmiechnął. Gdzie cicho. Jakie ręce miała pani w sklepie. Czym pachniał tramwaj. To był jej sposób, by być w chwili, gdzie wszystko działo się po raz pierwszy, bez nawyków, bez Szymona.

Czasem myślała o Szymonie. Nie ze złością. Nie z tęsknotą. Po prostu – jak o człowieku, z którym kiedyś zsynchronizowała oddech. Z którym oglądali te same filmy, śmiali się z tych samych drobiazgów. A potem każdy zaczął patrzeć w swój ekran. Z którym było. Z którym stało się. I skończyło. Bez dramatu. Bez finału. Bez wielkich słów. Tak po prostu bywa. Jak cichnie piosenka w pokoju, gdy nikt nie włącza „powtórzenia”. Cicho, jak jest.

Czasem nie potrzeba „wróć”, „zrozum”, „usłysz”. Czasem wystarczy tylko przestać czekać, aż ktoś powie za ciebie. I zacząć mówić sama. Choćby niepewnie. Choćby nie od razu. Ale na głos. Żeby znowu siebie usłyszeć. Żeby być.

Idź do oryginalnego materiału