**Dziennik, 15 czerwca**
Tu przynajmniej zjem porządnie, a nie twoją wodziankę! syknął mężczyzna przy szwedzkim stole. Moja odpowiedź na jego talerzu sprawiła jednak, iż zbladł jak ściana.
Ci, którzy długo są w małżeństwie, wiedzą: mężczyźni dzielą się na dwa typy. Jedni jedzą wszystko, co im podasz, i jeszcze dziękują. Drudzy jak mój Wiesław. Dla niego każde moje danie to pretekst do krytyki.
Przez wszystkie trzydzieści lat naszego wspólnego życia słyszałam tylko jedno: Znowu przesoliłaś zupę, Ziemniaki niedogotowane, U mojej mamy kotlety były puszyste, a nie jak twoje podeszwy. Prawdziwy skarb, nie mąż!
Przyznam, zaczęłam już wątpić w swoje umiejętności. Starałam się, dziewczyny, jak oszalała! Kupowałam książki kucharskie, oglądałam programy o gotowaniu.
Przyrządzałam mu julienne w kokotkach, kaczkę z jabłkami na Nowy Rok, barszcz gotowałam godzinami. A w zamian? Kwaśna mina i ciągłe porównania do jego nieżyjącej matki.
W ostatnich latach doszła nowa zmora. Przez nadwagę Wiesław miał poważne problemy zdrowotne: skoki ciśnienia, cholesterol w kosmos.
Lekarz, starszy i surowy, powiedział mu wprost: Wiesławie, jeszcze jeden taki atak i możesz nie wstać. Żadnego smażonego, tłustego, słonego. Tylko dieta. A kto, jak myślicie, pilnował tej diety? Oczywiście ja.
Gotowałam na parze, duszone bez tłuszczu, soliłam dopiero na talerzu. A on warczał, iż go głodzę i karmię trawą. Trzeba mieć anielską cierpliwość!
Gdy wybraliśmy się na wczasy do hotelu all inclusive, westchnęłam z ulgą. Myślałam, iż wreszcie odpocznę od garów i narzekań. Niech je, co chce, sam się przekona, iż restauracyjne jedzenie nie zawsze lepsze. Jakże się myliłam
Od pierwszego dnia urlop zamienił się w kulinarne piekło. Na widok szwedzkiego stołu Wiesław stracił głowę. Krążył między półmiskami jak sęp.
Jego talerz wyglądał za każdym razem jak dzieło sztuki tłusty pilaw na spodzie, kiełbasa z grilla, sałatki z majonezem i kawałek pizzy na wierzchu.
Delikatnie przypominałam:
Wiesiu, lekarz mówił ciśnienie pamiętasz, jak źle było zeszłego miesiąca?
A on tylko machał ręką:
Nie marudź, kobieto! Jestem na wczasach! Zapłaciłem jem, na co mam ochotę! Wreszcie odpocznę od twoich dietetycznych pomyj!
Siedział naprzeciwko, mlaskał, aż cała sala słyszała, wpychał w siebie wszystko, a ja skubałam listek sałaty, czując się jak pielęgniarka przy żywym trupem. I śmieszno, i straszno.
Tak mijały dni. On jadł, ja milczałam. On chwalił kucharzy, ja milczałam. Gadał przez telefon do syna, jak się odżywia za wszystkie czasy, a ja tylko zaciskałam zęby. Ale pewnego wieczora puściły mi nerwy.
Kolacja. Ja wzięłam trochę warzyw i piersi z kurczaka. A Wiesław, jak zwykle, naładował talerz górą jedzenia, od której samo patrzenie przyprawiało o mdłości.
Przeżuwając tłustą baraninę, przewrócił oczami z zachwytu i mruknął:
To dopiero jedzenie! Soczyste, aromatyczne, prawdziwe! Wreszcie zjem porządnie, a nie twoją mdłą breję!
Dziewczyny, mało nie upuściłam widelca. Trzydzieści lat przy garach, troska, diety a w zamian breja!
Cała uraza tych lat wylała się jak fala. Ledwo oddychałam Ach tak? pomyślałam. Chcesz porządnego jedzenia? To masz! Takiego, iż zapamiętasz do końca życia!
Następnego wieczora szłam na kolację z uśmiechem, jak myśliwy na polowanie. Wiesław, niczego nieświadomy, już wybierał dania. Podeszłam i słodko szepnęłam:
Wiesiu, usiądź, odpocznij. Dziś ja się tobą zajmę. Jesteś moim ukochanym mężem, trzeba ci dogadzać.
Spojrzał zdziwiony, ale posłusznie usiadł. A ja wzięłam największy talerz. I zaczęło się.
Nałożyłam trzy najtłustsze, chrupiące żeberka. Dorzuciłam górę frytek, sałatki z majonezem, ostrą marchewkę, skrzydełka i zapiekane parówki. A na wierzch hojnie polałam wszystko keczupem, serowym sosem i musztardą.
Kucharz patrzył na mnie jak na wariatkę. Pewnie myślał, iż karmię całe plemię.
A ja, niczym Matka Teresa, z powagą zaniosłam to tłuste cudo do stolika i postawiłam przed Wiesławem.
Jedz, kochanie, nie krępuj się! Wszystko, co najlepsze dla ciebie. Chciałeś porządnego jedzenia? Proszę bardzo! Smacznego, najdroższy!
Powiedziałam to głośno, by wszyscy słyszeli. Ludzie się odwrócili. Ktoś się zaśmiał, kobieta obok skinęła ze współczuciem. Wiesław zmieniał się w oczach: najpierw zbladł, potem poczerwieniał. W moim spojrzeniu zobaczył nie troskę, a lód. I zrozumiał to nie czułość, to wyrok.
Ty co ty robisz? wyjąkał.
Coś nie tak, kochanie? Nie smakuje? odparłam słodko. To przecież porządne jedzenie, sam mówiłeś. Jedz, starałam się.
Siedział jak rażony piorunem. Awantury nie zrobi przecież publicznie dbam o niego. Zjeść samobójstwo. Wpadł w pułapkę.
Przez pięć minut milczał, w końcu cicho odsunął talerz. Resztę wakacji jadł tylko pierś z kurczaka i warzywa. Patrzył na mnie z lękiem.
Drodzy, co o tym sądzicie? jeżeli znacie podobne historie opowiedzcie. A ja nauczyłam się jednego: czasem trzeba postawić lustro, by druga osoba zobaczyła własne odbicie. I to działa lepiej niż tysiąc słów.












