Wysiadłam z łódki, w której pachniało żywicą i mokrą trawą, i od razu poczułam, iż już nie wrócę. Powietrze tutaj było inne wilgotne, przesycone zapachem sosny, mchu, ryby i czegoś jeszcze, jakby cała przyroda oddychała jedną, czystą woń.
Witaj przywitał mnie przewodnik, chłopak w kamizelce wędkarskiej. To nasza baza Żyjąca Woda. Rozstaw namiot, gdzie chcesz. Toaletka tam po lewej. jeżeli chcesz pomóc, jutro o ósmej rano spotykamy się nad brzegiem, sprzątamy teren.
Kiwnęłam głową. Słowo pomóc nie przerażało. Przerażało cisza. Po raz pierwszy od miesięcy nikt nie zadawał mi pytań. Nikt nie pytał: Jak się masz?, Udało się?, Znowu będziesz nauczyć?. Nikt nie patrzył ze współczuciem ani niepokojem.
Rozstawiłam namiot na niewielkim wzgórzu przy brzegu rzeki San. Usiadłam na kłodzie, zdjąłam buty i zanurzyłam stopy w lodowatej wodzie. Po raz długi nie płakałam.
Minął dwa tygodnie. Noszę wiadra, kopię rowy, myję garnki. Ręce pełne zadrapań, plecy bolą od ciężkiego sprzętu, ale w głowie cisza. Na bazie byli różni ludzie: studenci, biolodzy, byli programiści, artyści, wolontariusze z całej Polski. Wszyscy trochę dziwacy, trochę zagubieni.
Kim byłaś? zapytała pewnego wieczoru Agnieszka, dziewczyna z rudymi dredami i głosem jakby z pogranicza.
Nauczycielką. Historii sztuki. Na Uniwersytecie w Krakowie.
Dlaczego odeszłaś?
Syn zmarł rok temu. Utopił się. Nie mogłam dalej żyć. Słów już nie było.
Agnieszka nie spojrzała ze zdumieniem, tylko kiwnęła głową:
Rozumiem. Mój tata miał raka, zmarł w grudniu. Musiałam uciec stąd, bo inaczej zwariowałabym.
Tutaj się nie zwariuje?
Tu zwariować można, ale nie jest strasznie.
Uśmiechnęłam się po raz pierwszy.
Zaczęłam rysować na papierze z recyklingu, który wyciągnęłam ze starych worków. Szkice rzeki, ptaków, ludzi przy ognisku. Czasem rysowałam też syna, ale w kamizelce wędkarskiej i z wiosłem. Uśmiechał się.
Pewnego dnia ktoś powiesił moje rysunki na sznurze przy stołówce. Wieczorem każdy przyniósł coś od siebie zdjęcia, wiersze, wycinanki z kory.
Ogłaszam Dzień Samowyrażenia wykrzyknął Andrzej, wysoki i zawsze nieco rozczochrany koordynator. Pokażcie, kim byliście, kim jesteście, kim chcecie być!
A Ty? zapytałam.
Byłem marketerem, teraz noszę topór. I lubię to.
Śmialiśmy się razem i przestaliśmy wstydzić się naszych blizn.
Trzeci miesiąc przyniósł kłopoty. Nie z lasu, ale z miasta. Na łódce przybyły moja matka i siostra Weronika, jakby wyszły z kolorowych kurtek, z gigantycznymi torbami i twarzami pełnymi pretensji.
Tosia! Zwariowałaś?! krzyknęła matka przy moim namiocie. Gdzie Ty w ogóle? Ludzie tu dzicy! Jak wyglądasz! Boże, to w ogóle legalne?
Weronika rozejrzała się, jakby szukała, gdzie się pożalić.
Martwiliśmy się o Ciebie! Nie odbierasz telefonu, nie odpisujesz, zniknęłaś jak nastolatka. A przy okazji masz prawie czterdzieści! Jesteś nauczycielem!
Milczałam. Ogień przy ognisku przygasł. Agnieszka podeszła od tyłu i delikatnie dotknęła mnie po ramieniu:
Masz ochotę?
Nie. Poradzę sobie sama.
Matka wciąż mówiła:
My myśleliśmy, iż jesteś w depresji. Chcemy Cię zabrać do domu. Rozmawialiśmy z psychoterapeutą, mówi, iż potrzebujesz rehabilitacji.
To właśnie moja rehabilitacja, mamo.
Nie bądź głupia. Śpisz w namiocie! Noszisz wodę! Przebywasz się z obcymi!
Oni nie są obcy. Ty Ty już mnie nie słyszysz.
Tosia wtrąciła Weronika. Nie słyszysz nas. My jesteśmy Twoją rodziną!
Gdzie byliście, kiedy leżałam pod kocem tygodniami? Kiedy nie mogłam wstać? Kiedy codziennie myślałam, iż lepiej