
Maj to okres niezapomnianych uroczystości dla dzieci, które w bieli sukien, wianków i chłopięcych białych komży, przystępują pierwszy raz w życiu do komunii świętej.
Mali katolicy w nieskazitelnej bieli są wzruszeni i wyglądają jak białe, niewinne kwiaty. Widok to imponujący i niosący nadzieję.
Po uroczystościach w kościele wszyscy udają się na wielkie przyjęcie w domu, lub coraz częściej w restauracjach, co zdecydowanie odciąża rodziców od gonitwy zakupów, gotowania i wypieków różnorodnych ciast. Wniosek z tego prosty, iż powodzi nam się zdecydowanie lepiej, wszystkie produkty są dostępne w supermarketach w przesadnej ilości i rodzajach.
O prezentach boję się wspomnieć, bo są ponad miarę potrzeb, jeszcze 8- czy 9-letnich dzieci! I często ciężar gatunkowy tych prezentów, oraz oczekiwanie na nie zaburza samą podniosłą uroczystość. Prezent w postaci quada dla 9-latka jest nie tylko przesadą, ale wynaturzeniem.
Spójrzmy jak bywało dawniej, a wspomnienie nie moje, układa się samo w nowelę niespełnionego natychmiast pragnienia. Płynie zupełnie przypadkowa rozmowa, aktualizująca odległą przeszłość. Wspominamy drogi znajome, którymi biegałam osobiście, wspominamy ludzi i zdarzenia. Znana mi z widzenia osoba, opowiada z dużą znajomością rzeczy i szczerością o sobie, o ludziach, których znała w okolicy. Płyną życzliwe opowieści o mieszkańcach Żarnowej i Godowej, obok Strzyżowa. Wspominamy przyjazne lasy pełne grzybów, w tym Żyznówkę, młody las za Wisłokiem, obfitujący w grzyby…
Mógł to być rok 1951 lub 1952. Kilka lat po okrutnej wojnie. Żył jeszcze Józef Stalin, więc czas był mroczny i bieda była czymś normalnym, wpisanym w prawie każde życie. Domy na wsi najczęściej pokryte słomą, drogi błotniste w każdą stronę! choćby ul. Słowackiego w Strzyżowie była drogą bitą, pełną dziur i wybojów. W 1953 roku położono kostkę!
Mała dziewczynka z mamą szły kilka kilometrów do dobrej krawcowej w Żarnowej, aby zamówić sukienkę na I komunię! Byłam zdumiona, bo tą krawcową z opowieści była moja ciocia Zosia. Mała dziewczynka nie była głodna, bo na chleb im starczało, ale zawsze był to chleb czarny, żytni, ciężki, z grubo mielonego zboża, bo i dzieci kilkoro było, a rodzice dzierżawili jedynie kawałek pola. Dziewczynka do 8 lat życia nie znała smaku białego ciasta i białej bułki. Niewiarygodne, a prawdziwe. Takie czasy, pracy żadnej, tylko ten kawałek pola musiał wyżywić wszystkich.
U krawcowej, dokąd doszły, w kuchni na stolnicy leżało i rosło, świeżo zarobione białe ciasto na bułkę… Mała dziewczynka widziała je po raz pierwszy i nagle całą mocą zapragnęła chociaż skosztować kawałeczek tego niezwykłego białego ciasta, choćby surowego, nie upieczonego! To nie był głód, to pragnienie czegoś lepszego! Normalne pragnienie dziecka. Szeptem powiedziała to swojej matce. Matka milczała z godnością. Krawcowa usłyszała ten szept i zapytała, czego dziewczynka chce, może chce pić, bo daleko szła?!
Ale matka odpowiedziała przez zaciśniętą krtań, iż dziecko chce już wracać do domu.
Po przymierzeniu białej sukienki wyszły. Małe dziecko z niezaspokojonym smakiem na białe ciasto, a matka ze łzami bezradności i żalu na policzkach. Dziewczynka zapamiętała te matczyne łzy. Mijały dni i dzień komunii zbliżał się. W białej, skromnej sukience dziewczynka przyjęła I komunię i wróciła do domu. Przyjęcia nie było, ani prezentów bogatych. Ale za to na stole była upieczona, świeża, duża, biała bułka! Smak tej bułki trwa w pamięci całe, długie lata. Matka gdzieś pożyczyła pieniądze i wysłała męża do dobrzechowskiego młyna po najlepszą mąkę. Upiekła dziecku białą, wytęsknioną bułkę na I komunię. Cały, wspaniały prezent, smak i euforia zapamiętana do dziś! Biała bułka jak biały opłatek podkreślała niezwykłość komunijnego dnia. Na samo wspomnienie oczy zachodzą łzami…
Dziś nie pojmujemy tego smaku, tej radości, tego spełnienia jakże prostego marzenia, nie rozumiemy jak można było żyć 8 lat i nie znać smaku bułki, czy białego ciasta… I nie pojmiemy i nie przyjmiemy do wiadomości. Delektujemy się razowym chlebem, który jest zdrowszy podobno i przedłuża życie. Nie rozumiemy jednak, iż kiedyś z konieczności jadano tylko razowe pieczywo, bo mąki nie starczało dla wszystkich, a na przednówku po prostu brakowało wszystkiego i głód doskwierał na co dzień! O cukierkach czy czekoladzie nie marzyło się i już! Oby te czasy były tylko wspomnieniem.
Cała opowieść kończy się doskonale. Z biedy wyrastają najwartościowsi ludzie, którzy podzielą się tym co mają, są mało wymagający dla siebie, szanują chleb, rodziców i ludzi. Dziewczynka z opowieści wyrosła na zdrową, mądrą osobę, założyła rodzinę, zbudowali dom, wychowała i wykształciła dzieci, była w USA, a dzieci obsypały ją wnukami. Czy można być bardziej szczęśliwą? Do tego jest to osoba niezmiernie życzliwa, rozmowna, szczera i otwarta na świat i ludzi. Podziwiam ją i usłyszaną niezwykłą opowieść przekazuję czytelnikom, „ku pokrzepieniu serc”, jak pisał Henryk Sienkiewicz.
Jednego tylko mi żal w tej opowieści, iż mama tej dziewczynki nie poprosiła o to ciasto mojej cioci! Znając ciocię wiem, iż natychmiast poszłaby do spiżarni i przyniosłaby kilka kilogramów białej mąki, ot tak, po prostu, bo miała ogromną wrażliwość na niedostatek.
Ale prawdziwa bieda ma tę nieugiętą godność, z której tylko płyną bezradne łzy. Morał z tej opowieści jasny i prosty. Nie prezent jest najważniejszy przy I komunii świętej, tylko osobiste przeżycie i podniosłość tego dnia.
Odchodzimy powoli z tymi wspomnieniami, zaciera się pamięć i obrazy przeżytych kiedyś dni, dni ubogich w kolory, smaki, gadżety i prezenty, ale bogatszych w serdeczność i osobiste, szczere rozmowy, spokojem płynące wówczas kwitnące sady i wiosenne ogrody, bez kawalkady sunących nieustannie samochodów, w czystym, przejrzystym powietrzu i bez jakiegokolwiek plastiku! To naprawdę było życie blisko natury.
Wspominam i swoją I komunię w naszym kościele w Strzyżowie. Miałam białą żorżetową sukienkę do ziemi i skromny, biały wianek na rozpuszczonych włosach. Podczas mszy śpiewano „Godzinki o najświętszym Imieniu Jezus”, z niezwykle melodyjną, rytmiczną muzyką i pięknymi słowami, która to melodia do dziś powraca we wspomnieniach. Przed kilku laty przypomniał te „Godzinki” na łamach „W i M” znany muzykolog rzeszowski, pan Andrzej Szypuła, czym zrobił mi ogromną przyjemność.
Komunię przyjęłam z rąk biskupa Wojciecha Tomaki, wzruszenie było ogromne. Religii uczył nas w szkole ks. Stanisław Chodorski. Dodam, iż wtedy do komunii przystępowało się zupełnie na czczo, a msza była o godz. 10. Robiło się nam słabo, podawano wodę. Jedynym prezentem jaki dostałam, była piękna książeczka do modlitwy w kremowej oprawie z kości słoniowej i kolorowymi zdjęciami mszy świętej! Nie mogłam uwierzyć, iż ciocia Stasia z USA, która nigdy mnie nie widziała, przysłała mi tak wytworną pamiątkę. Mam tę książeczkę do dziś niezniszczoną. Najpiękniejszy prezent na I komunię, chociaż od komunii minęła niewiarygodna ilość lat i ja to wszystko jeszcze widzę, jak na filmie.
I niech płyną pogodne lata dla nas dużo pamiętających, i dla tych najmłodszych w bieli, dla których podniosła, majowa uroczystość jest pierwszym wydarzeniem w życiu.
Zdzisława Górska
Ze wspomnień osoby poznanej osobiście i żyjącej do dzisiaj powstało to opowiadanie.
Zdzisława Górska – Strzyżów, Polska. Przez wiele lat mieszkała w USA. Autorka 13 tomików poezji i wspomnieniowo-emigracyjnej prozy „Przylądki mojej nadziei”. Wydała m.in. zbiory wierszy „Atlantycka huśtawka” (2006), „Pęknięcia” (2016), „Ulotność” (2019), „Zawirowania” (2020). Laureatka I i II nagrody w konkursie Polonii Amerykańskiej Grupa Nord pt. „Najważniejsze polskie uczucie”, Passaic N.J. 2003. Członek ZLP, oddział Rzeszów.