Dziś znowu nachodzą mnie te myśli, więc postanowiłem zapisać je tutaj, by choć trochę odciążyć serce. Mam sześćdziesiąt dwa lata, a czuję się jak intruz w życiu własnego syna. A wszystko przez jego żonę – moją synową Kingę – która robi wszystko, bym zniknął z ich świata. I wiecie, co jest najboleśniejsze? Nigdy nie wyrządziłem jej żadnej krzywdy. Ani słowa, ani gestu, ani najmniejszego wyrzutu. Tylko dobroć, wsparcie i szczera chęć, by być blisko. A w odpowiedzi – cisza. Zimno. Zamknięte drzwi.
Kiedy mój syn Krzysiek oznajmił, iż się żeni, naturalnie zapragnąłem poznać jego wybrankę. Marzyłem, iż przyjmę żonę syna jak córkę – z życzliwością i otwartym sercem. Ale Krzysiek wtedy tylko się zmieszał i powiedział:
„Tato, Kinga jeszcze nie jest gotowa na spotkanie. Trochęś ją onieśmielił.”
Zrozumiałem. No cóż, może dziewczyna nieśmiała, pomyślałem. Ale gdy zbliżało się wesele, nie wytrzymałem. Zapytałem wprost:
„Czy naprawdę pierwszy raz zobaczę twoją żonę dopiero na ślubie? Jak to możliwe? Przecież to nie obca kobieta z ulicy!”
W końcu Krzysiek, choć z trudem, namówił Kingę, by do mnie zajrzała. Czekałem, nerwowo układając talerze. Przygotowałem obiad, kupiłem kwiaty, chciałem, by poczuła się dobrze. A w odpowiedzi… Kinga siedziała jak zaklęta. Ani uśmiechu, ani słowa wdzięczności, żadnego kontaktu. Przez cały wieczór ledwie się odezwała. Jakby przyszła tam pod przymusem. Zrzuciłem to na stres, ale w duszy coś się zaciążyło.
Po ślubie wprowadzili się do swojego mieszkania w Krakowie. Wzięli kredyt, kupili dwupokojowe – szacun. Nie narzucałem się, żyli swoim życiem. Aż półtora roku później urodził się Jasio. Moje słoneczko, mój wnuk.
Miałem nadzieję, iż narodziny dziecka zbliżą nas do siebie. W końcu jak można być tak zimną, będąc matką? Ale stało się jeszcze gorzej. Teraz, gdy dzwonię i mówię, iż chciałbym wpaść, Kinga odpowiada sucho:
„Nie będzie nas. Wyjeżdżamy.”
A potem Krzysiek mimochodem wspomina, iż cały dzień byli w domu. I wtedy rozumiem – po prostu nie chcą mnie widzieć.
Ale nie poddawałem się. Kupowało Jasiowi zabawki, książeczki, ubranka. Przywoziłem owoce, ciastka, staraś się pomagać, bo przecież mają kredyt, Kinga na macierzyńskim… Bez zmian. Gdy przychodzę, Kinga ledwie kiwnie głową i znika w drugim pokoju, zamykając drzwi.
Siedzimy z Krzyśkiem i Jasiem w kuchni, pijemy herbatę, śmiejemy się, a ona… Jakby nas nie było. Jak można tak żyć? Przecież nigdy nie powiedziałem jej nic złego! Wręcz przeciwnie – zawsze starałem się chwalić, pomagać, nie wtrącać. Dlaczego więc jestem dla niej jak obcy?
Może boi się, iż będę ingerował? Ale przecież nie o to chodzi! Chciałem tylko być częścią ich rodziny, dzielić euforii i trudności. Co w tym złego?
Nie wiem już, co robić. Nie chce mi się jechać tam, gdzie jestem niechciany, ale bez Jasia serce pęka. Kocham mojego syna. Kocham jego rodzinę. Ale widocznie nie każdy potrzebuje mojej miłości…
Mimo wszystko wciąż mam nadzieję. Że pewnego dnia Kinga otworzy te drzwi, wyjdzie do kuchni, usiądzie z nami i powie: „Siadaj, tato. Cieszymy się, iż jesteś.” Tylko czy doczekam tego dnia?
Dziś zrozumiałem jedno: czasem choćby najszczersze uczucia nie wystarczą, jeżeli druga strona nie chce ich przyjąć. Trzeba nauczyć się żyć z tym, na co nie mamy wpływu. Choć boli.