Przedstawię wam swoją historię. Mam na imię Katarzyna Nowak, mieszkam w Koninie, gdzie rozciąga się Wielkopolska. Z Mateuszem jesteśmy razem prawie trzy lata, a od roku mieszkamy pod jednym dachem. Znam jego rodzinę, a on moją. Wiosną zaczęliśmy oboje pracować, co zainspirowało nas do snucia ambitnych planów: rozmów o ślubie, dziecku i przyszłości, która wydawała się tak bliska i realna. Wszystko jednak legło w gruzach w jeden czarny dzień na początku czerwca, gdy świat Mateusza rozpadł się na kawałki. Jego matka zmarła – nagle i bezlitośnie. Wracała z pracy, upadła na ulicy z powodu zawału serca i zmarła w drodze do szpitala. Cios był miażdżący, a ból nie do zniesienia dla całej rodziny.
Nie odstępowałam go na krok. Mateusz to mężczyzna, którego kocham, z którym postanowiłam związać swoje życie. Byłam przy nim, dzieliłam jego bezsenne noce, ocierałam łzy spływające po jego policzkach, w milczeniu znosząc, jak topił smutek w wódce, opróżniając kieliszek za kieliszkiem. Ściskałam jego dłoń, gdy zapadał się w otchłań rozpaczy, w czarną przepaść, gdzie nie było światła. choćby kiedy wyrzucał mnie ze swojej przestrzeni, krzyczał, bym nie widziała jego słabości, pozostawałam. Nie mogłam go zostawić samego w tym piekle. Był dla mnie wszystkim, a ja byłam gotowa dzielić jego ból.
Jednak mijają miesiące, a Mateusz wciąż pozostaje złamany i zagubiony. Zamknął się w czterech ścianach, odizolował od świata. Nie spotyka się z przyjaciółmi, całymi dniami nie mówi do mnie ani słowa. Cokolwiek proponuję – by wyjść, oderwać się, żyć dalej – on macha ręką, patrząc pustymi oczami i milczy. Całymi dniami siedzi w domu, wpatrując się w jeden punkt, nic nie robiąc. choćby wziął bezpłatny urlop, ryzykując utratę pracy na zawsze. Nie wiem, jak wyciągnąć go z tej otchłani. Rozumiem, jaka to strata – stracić matkę, ale on jakby umarł razem z nią. Kiedy próbuję powiedzieć, iż życie toczy się dalej, iż trzeba walczyć dla tych, którzy żyją, zarzuca mi bezduszność i cynizm. Może ma rację, ale nie mogę nie myśleć o innym.
Co, jeżeli to nie koniec naszych prób? Życie nie oszczędza – przed nami nowe problemy i wyzwania. jeżeli przy każdym kolejnym ciosie on się złamie, jak sucha gałąź, jak mamy sobie radzić? jeżeli zawsze będę musiała być tą, która niesie wszystko na barkach, nie wytrzymam tego. Nie chcę takiej przyszłości! Potrzebuję mężczyzny – silnego, niezawodnego, z którym możemy wspólnie dźwigać ciężar życia, a nie kogoś, kogo muszę ciągnąć za sobą jak ciężki balast. Jestem zmęczona byciem jego podporą, jego kołem ratunkowym, podczas gdy on tonie w swoim morzu łez, choćby nie próbując się uratować.
Boję się przyznać do tego choćby najbliższym. Może i oni mnie osądzą, nazwą zimną, bezduszną? Wyobrażam sobie, jak przyjaciółki patrzą z wyrzutem: „Jego matka zmarła, a ty myślisz o sobie!” Ale nie jestem z kamienia – też cierpię, też płaczę po nocach, patrząc na niego, na obcego, zagubionego człowieka, w którego zamienił się mój Mateusz. Gdzie jest ten chłopak, który śmiał się ze mną, planował i marzył o naszej przyszłości? Już go nie ma, i nie wiem, czy kiedykolwiek wróci. Jestem przerażona – boję się stracić naszą miłość, boję się zostać z nim takim, boję się odejść i potem żałować.
Nie chcę go opuszczać w potrzebie, ale nie mogę być dłużej jego niańką. Każdego dnia widzę, jak gaśnie, i czuję, jak gasnę ja sama. Praca, dom, jego milczenie – wszystko to przytłacza mnie jak betonowa płyta. Marzyłam o rodzinie, o szczęściu, a dostałam tylko nieskończoną tęsknotę i samotność we dwoje. Jak uratować naszą miłość? Jak wyciągnąć go z tego bagna? A może już pora ratować samą siebie? Nie wiem, co robić. Moje serce rozerwane jest między litością dla niego a pragnieniem żyć swoim życiem. Błagam, pomóżcie mi radą – jak przywrócić go do życia lub znaleźć siłę, by odejść, jeżeli to już nie jest ten, w którym się zakochałam? Stoję na skraju przepaści i potrzebuję światła, by się wydostać.