Kiedy w 2017 roku wybuchła afera Harvey’a Weinsteina, świat filmu (i nie tylko) musiał zmierzyć się z pytaniem: jak to możliwe, iż przez dekady tak jawna przemoc seksualna pozostawała bezkarna? Kitty Green w filmie Asystentka (2020) daje nam odpowiedź, która nie jest prosta, ale za to boleśnie prawdziwa: system opiera się nie na pojedynczym potworze, ale na codziennych gestach, które milcząco legitymizują jego władzę.
1. Czym jest „Asystentka”?
Film opowiada jeden zwyczajny dzień z życia Jane (w tej roli Julia Garner), młodej asystentki w wielkiej nowojorskiej firmie filmowej. Na pierwszy rzut oka nic spektakularnego się nie dzieje: dziewczyna przychodzi do pracy, parzy kawę, odpowiada na maile, umawia spotkania. Ale to właśnie w tej zwyczajności kryje się cały ciężar filmu – i sedno feministycznej analizy.
Jane staje się świadkiem, a czasem współuczestniczką ukrytego systemu, który umożliwia szefowi (nigdy nie widzimy go w pełni na ekranie, ale jego obecność czuć w każdym kadrze) manipulowanie, wykorzystywanie i zastraszanie kobiet.
2. Kobiece doświadczenie milczenia
Dla mnie jako kobiety, oglądanie Asystentki było doświadczeniem nie tyle filmowym, co niemal cielesnym. Jane niemal nie ma głosu – mówi rzadko, jej twarz jest skupiona, przygaszona. Jej milczenie rezonuje z doświadczeniem wielu kobiet, które w pracy, na studiach czy w codziennych relacjach uczą się, iż lepiej nic nie mówić.
Film nie pokazuje gwałtu ani przemocy wprost. Zamiast tego widzimy:
- dziwne spojrzenia współpracowników, którzy wiedzą, ale wolą milczeć,
- zimne maile z przeprosinami pisane za „błędy”, które Jane choćby nie popełniła,
- procedury HR, które z pozoru dają wsparcie, ale w rzeczywistości służą ochronie sprawcy.
Ten brak spektakularnych scen jest feministycznym manifestem: nie trzeba krzyku ani siniaków, żeby mówić o przemocy. Przemoc systemowa żywi się rutyną, biurokracją i przyzwoleniem.
3. Feministyczna siła minimalizmu
Kitty Green wybiera język minimalizmu: kamera śledzi Jane w chłodnych biurowych wnętrzach, dźwięk to głównie brzęczenie komputerów, szum klimatyzacji. To ascetyczne kino, które nie daje widzowi ucieczki.
Julia Garner wciela się w rolę z niesamowitą subtelnością – jej przygaszone spojrzenia i sztywne gesty mówią więcej niż tysiąc słów. Garner udowadnia, iż kobiecość na ekranie nie musi oznaczać ekspresyjnych emocji – siła tkwi w powściągliwości, w oporze, który jest niemal niewidoczny.
4. Uniwersalne przesłanie: dlaczego ten film dotyczy także Polski?
Choć akcja rozgrywa się w Nowym Jorku, mechanizmy opisane w Asystentce są uniwersalne. W polskich teatrach, szkołach filmowych czy redakcjach także słyszymy historie o nadużyciach, tuszowaniu molestowania, o tym, iż „wszyscy wiedzieli”. Wciąż żyjemy w kulturze, gdzie młoda kobieta, zaczynając pracę, dostaje niepisaną instrukcję: bądź cicho, nie podskakuj, udawaj, iż nie widzisz.
Ten film działa jak lustro – pokazuje, jak łatwo można stać się częścią opresyjnego systemu, jeżeli nie zadaje się pytań.
5. Dlaczego feministki powinny mówić o „Asystentce”?
- Bo to film o codziennym seksizmie, a nie o „wielkich aferach”.
- Bo przypomina, iż przemoc to nie tylko akt, ale też cała sieć współudziału.
- Bo pokazuje, iż zmiana zaczyna się od nazwania tego, co ukryte – od odważnego spojrzenia w szarą codzienność.
6. Podsumowanie
Asystentka nie daje łatwego katharsis. Nie ma tu bohaterki, która triumfalnie obnaża sprawcę. Jest cisza, bezradność i nieustanne napięcie. Ale właśnie w tej ciszy kryje się prawda o patriarchacie: nie potrzebuje on spektakularnych gestów, wystarczy, iż kobiety będą się bały mówić.
Dlatego ten film to istotny głos feministyczny – nie tylko o Weinsteinie, ale o każdej strukturze, która działa dzięki milczeniu i normalizacji przemocy.
Wilczyca