Adoptowałam córkę mężczyzny, który mnie nie wybrał.

newsempire24.com 3 dni temu

Gdy po latach spotkałam Julię w parku, z wózkiem i uśmiechem, serce podskoczyło. Spokojna, piękna, z tymi samymi jasnymi oczami, ale w jej spojrzeniu pojawiła się nowa głębia. Rozmawiałyśmy jak dawne koleżanki ze szkoły, choć nigdy nie byłyśmy bliskie. Wtedy powiedziała nagle:
— Chcesz wiedzieć, jak adoptowałam córkę faceta, który wybrał inną?

Słuchałam jak zahipnotyzowana.

— To było sześć lat temu — zaczęła Julia. — Miałam właśnie dwadzieścia trzy lata i wyjechałam na kontrakt budowlany na północ. Kacper był kierowcą w tej samej firmie. Dwa lata starszy, zawsze uśmiechnięty, z rękami w smole i ciepłym spojrzeniem. Często się widywaliśmy — na budowach, w samochodzie, między trasami. Pewnego dnia, po długiej rozmowie, zrozumiałam: koniec, przepadłam. Wystarczył jeden dzień, by wiedzieć, iż takiego mężczyzny szukałam całe życie.

Gdy kontrakt się kończył, wymieniliśmy numery. Nie zadzwonił. Tydzień, drugi — cisza. W końcu zebrałam się na odwagę i zadzwoniłam pierwsza. Umówiliśmy się w jego mieście. Obiecał zabrać mnie w góry… Byłam w siódmym niebie. Chodziliśmy, piliśmy herbatę w małej knajpce i gadaliśmy bez końca. Czułam, iż nic nas nie rozdzieli.

A potem — cisza.

Dzwoniłam, pisałam, ale jakby zapadł się pod ziemię. Nie rozumiałam, co się stało. Ból ściskał gardło, ale nie poddałam się. Wzięłam wolne i pojechałam do jego miasteczka. Znalazłam dom, zapukałam. Wyszedł — zmęczony, zdezorientowany i… obcy.

— Przepraszam — powiedział. — Mam dziewczynę. Byliśmy wtedy na krawędzi rozstania, myślałem, iż to koniec, ale… pogodziliśmy się. Ślub za miesiąc. Ona nie chce, żebyśmy się kontaktowali.

— Rozumiem. Szczęścia wam…

Wyszłam, walcząc ze łzami. Później już nie walczyłam — płakałam w nocy, w pracy, w autobusie. Śnił mi się co noc. Rozmawiałam z nim we śnie, mówiłam, jak kocham, jak czekam. Nie widziałam już innych mężczyzn. Dla mnie ich nie było. Czekałam… czekałam, aż los da mi jeszcze jedną szansę.

Minęły trzy lata.

Pewnego dnia w mediach społecznościowych natknęłam się na jego profil. Ręce mi się trzęsły, gdy pisałam: *„Cześć, jak tam?”*. Odpowiedział od razu. Nie ukrywał: żona zmarła na chorobę, zostawiając mu dwuletnią córeczkę. Kacper był załamany, sam wychowywał dziewczynkę.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Napisałam tylko: *„Przyjedźcie do mnie. Odpoczniecie.”*

Przyjechali.

Dziewczynkę nazywali Zosia. Od razu mnie polubiła — wyciągała rączki, wołała *„mamo”*, chowała się za moje nogi. Kacper tłumaczył, zakłopotany, iż rzadko tak się zachowuje wobec obcych. Ale ja nie czułam się obca. Patrzyłam na nią — i serce pękało. Pokochałam ją od pierwszego wejrzenia.

Zaczęliśmy się spotykać. Zosia nie mogła doczekać się moich wizyt. A Kacper? Czekał, ostrożny. Nie naciskałam. Byłam po prostu.

Pewnego dnia zapytał:

— Przecież jesteś dla niej obca. Nie jest ci ciężko?

— Jest moja, Kacprze — szepnęłam przez łzy. — Kocham ją jak własną…

Po trzech miesiącach zamieszkaliśmy razem. Najpierw jak przyjaciele. Potem — jak rodzina. Rok później urodził się nasz syn. Adoptowałam Zosię. Tak, formalnie. Sama złożyłam papiery.

Ludzie plotkowali, dziwili się. Jak to — on cię rzucił, a ty go przygarnęłaś, jeszcze i cudze dziecko wzięłaś.

Cudze?

Ta dziewczynka codziennie biegła do mnie z okrzykiem *„mamo!”*, rysowała laurki i szeptała *„kocham cię”*. Co może być bardziej własne?

Teraz ma sześć lat. Chodzi do zerówki, uczy się czytać, pomaga mi w kuchni i niańczy brata.

A Kacper? Przeszliśmy wiele. Widzę, iż jest wdzięczny. Staliśmy się naprawdę bliscy. Prawdziwa rodzina — taka, o jakiej marzyłam sześć lat temu.

I wiesz co? Nie żałuję. Ani jednego dnia.

Moje życie potoczyło się właśnie tak, jak powinno. Nie od razu, nie łatwo, ale — dobrze.

Wróciłam do niego.
On — do mnie.
I mamy córkę, syna i dom, w którym mieszka prawdziwe szczęście.

Idź do oryginalnego materiału