Ach, drodzy moi, cóż to był za dzień… Szary, płaczliwy, jakby samo niebo wiedziało, iż w Zareczu dzieje się gorzka niedola. Patrzę przez okno swojego punktu medycznego, a serce we mnie nie na miejscu, jakby w imadło je ujęto i powoli, tak powoli ściskano.

polregion.pl 1 dzień temu

Dziś był dzień, który chwytał za serce jak mróz w styczniu. Szary, wilgotny, jakby samo niebo wiedziało, co się dzieje w naszej wsi, Zalesiu. Patrzyłem przez okno mojego gabinetu lekarskiego, a w piersi czułem ciężar, jakby ktoś ściskał je w imadle i powoli dokręcał śrubę.

Cała wieś wydawała się wymarła. Psy nie szczekały, dzieci się pochowały, choćby nieustraszony kogut sąsiada Marka zamilkł. Wszyscy wpatrywali się w jeden punkt dom Weroniki Ignacówny, naszej babci Wery.

A przed jej furtką stał samochód miejski, obcy. Lśnił jak świeża rana na ciele naszej wsi.

Przyjechał po nią jedyny syn, Krzysztof. Zabierał matkę do domu opieki.

Pojawił się trzy dni wcześniej, wypielęgnowany, pachnący drogą wodą kolońską, a nie ziemią, która go wykarmiła. Najpierw zajrzał do mnie, niby po radę, ale tak naprawdę po usprawiedliwienie.

Wojciechu Stanisławowiczu, sam widzisz mówił, patrząc nie na mnie, ale gdzieś w kąt, na słoik z watą. Mama potrzebuje opieki. Fachowej. A ja? Praca, ciągle w biegu. Tu ciśnienie, tam nogi Tam będzie lepiej. Lekarze, pielęgniarki

Milczałem, tylko patrzyłem na jego dłonie. Czyste, z zadbanymi paznokciami. Tymi samymi rękoma w dzieciństwie chwytał się fartucha Wery, gdy wyciągała go z rzeki, sinego z zimna. Tymi samymi rękoma sięgał po drożdżówki, które piekła, nie żałując ostatniego masła. A teraz tymi samymi rękami podpisał jej wyrok.

Krzysiu szepnąłem cicho, a głos mi drżał, jakby nie mój. Dom opieki to nie dom. To urząd. Ściany tam są obce.

Ale tam są specjaliści! prawie krzyknął, jakby przekonywał samego siebie. A tu? Jeden lekarz na całą wieś. A co, jak w nocy coś się stanie?

A ja w myślach odpowiedziałem:
Tu, Krzysiu, ściany leczą. Tu furtka skrzypi tak samo od czterdziestu lat. Tu pod oknem rośnie jabłoń, którą sadził twój ojciec. Czy to nie lekarstwo?

Ale głośno nie powiedziałem nic. Co tu mówić, gdy człowiek już podjął decyzję? Odjechał, a ja poszedłem do Wery.

Siedziała na swej starej ławce przed domem, wyprostowana jak struna, tylko ręce na kolanach drżały drobnym dreszczem. Nie płakała. Oczy suche, wpatrzone gdzieś daleko, w rzekę.

Zobaczyła mnie, próbowała się uśmiechnąć, ale wyszło to tak, jakby łyknęła octu.

No cóż, Stanisławowiczu szepnęła głosem cichym jak szelest jesiennych liści. Syn przyjechał. Zabiera.

Usiadłem obok. Wziąłem jej dłoń w swoje lodowatą, zgrubiałą. Ileż te ręce przetrwały I ogród uprawiały, i pranie w rzece prały, i Krzysia swego tuliły.

Może jeszcze z nim porozmawiać, Wero? spytałem cicho.

Pokręciła głową.

Nie trzeba. Zdecydował. Tak mu łatwiej. Nie ze złości, Stanisławowiczu. On z mi

Idź do oryginalnego materiału