Dom kultury w małym prowincjonalnym miasteczku na Dolnym Śląsku był stary, ale przytulny. Dzieciaki tłoczyły się w sali, wpatrzone w scenę. Tam, w świetle wysłużonych reflektorów, znów występował Kazimierz Nowak – starszy pan, iluzjonista znany w całej okolicy. Jego zniszczony, ale wciąż pełen niespodzianek kapelusz zdążył już osiągnąć status lokalnej legendy.
Nie był typowym artystą cyrkowym. Kazimierz – człowiek o dobrym sercu i duszy dziecka – w każdym swoim występie przekazywał magię nie sztuczek, ale nadziei. Dziś finałowy numer: z kapelusza miał wyczarować żywą kurę o imieniu Henia. Sala zamarła.
– A teraz… uwaga! – teatralnie wykrzyknął i wyciągnął z kapelusza nieco potarganego ptaka.
Entuzjazm dzieci rozlał się po pomieszczeniu jak majowa bryza – klaskanie, piski, śmiech. Gdy Kazimierz już miał się pożegnać, nagle poczuł na sobie czyjś wzrok. Jeden jedyny – nieśmiejący się, niebawiący. Wzrok siedmioletniego chłopca, który siedział na krześle w ostatnim rzędzie i wpatrywał się w kurę jak zahipnotyzowany.
– Cześć, mały. Sam jesteś? – zapytał iluzjonista, podchodząc.
– A ta kura to prawdziwa? – szepnął chłopiec z zachwytem.
– Oczywiście! Chcesz ją pogłaskać? To Henia.
Chłopak podszedł ostrożnie, przesunął dłonią po piórach. Oczy mu błyszczały, a wargi drżały.
– A jej nie straszno w kapeluszu siedzieć?
– Henia się nie boi. Jest dzielna. Tak jak ty.
– Kuba! – rozległo się wołanie.
Podbiegła kobieta o zmęczonej twarzy.
– Kubuś, no ile można! Znowu się wymykasz! – załamała ręce i zwróciła się do iluzjonisty: – Przepraszam. To nasz urwis. Wiecznie w biegu.
– To pani jego mama? – spytał Kazimierz.
– Jestem wychowawczynią. On jest z domu dziecka, niedawno stracił rodziców…
Gdy Kuba odszedł ze spuszczoną głową, Kazimierz poczuł, jakby ktoś walnął go pięścią w piersi. Nie mógł tak po prostu o nim zapomnieć.
– Proszę mi podać adres.
Kobieta zdziwiła się, ale wymieniła ulicę i numer.
Całą noc Kazimierz nie spał. Wspominał, jak wiele lat temu, po rozwodzie, stracił kontakt z własnym synem. Teraz, patrząc w oczy tego chłopca, czuł – los daje mu drugą szansę.
Rano przyszedł do domu dziecka z wielką torbą cukierków. Kuba siedział w kącie, z dala od hałaśliwej gromadki. Zobaczył Kazimierza – i rozpromieniał. A gdy zauważył, iż ten przyprowadził ze sobą Henię – podskoczył z radości.
Tak zaczęła się ich przyjaźń. Najpierw rzadkie wizyty, potem – wyjścia do zoo, książki, bajki. Kuba przywiązał się do niego całym sercem. A Kazimierz… też.
Pewnego dnia zebrał się na odwagę i podszedł do Anny Kowalskiej, tej samej wychowawczyni:
– Chciałbym adoptować Kubę.
– Samotnemu mężczyźnie nie pozwolą – odpowiedziała łagodnie, ale ze smutkiem. – Takie mamy prawo.
Iluzjonista spuścił głowę. Nie wiedział, iż Anna od dawna go obserwuje. Że za każdym razem, gdy przychodził – jej serce biło mocniej. Ona też pokochała tego dziwnego, trochę śmiesznego, ale dobrodusznego jak dziecko mężczyznę.
A tydzień później Kuba, siedząc na ławce i trzymając kurzą łapkę Heni, nagle cicho zapytał:
– A możemy razem mieszkać?
Kazimierz zastygł. Nie wiedział, jak wytłumaczyć te wszystkie dokumenty, tę niemożliwość.
Ale chłopiec nagle spojrzał mu prosto w oczy i powiedział z ufnością:
– A jakby pani Anna poszła z nami? Ona jest dobra. Będzie twoją żoną, a moją mamą. Wtedy na pewno będziemy rodziną.
Kazimierz spojrzał w bok. Tam, przy oknie, stała Anna. I nagle zrozumiał – chłopiec ma rację.
Podbiegł do niej, serce waliło mu jak młot, w głowie – tysiąc myśli. Ale nie musiał nic mówić. Ona i tak wszystko przeczytała w jego oczach. Już wiedziała.
Kuba podbiegł i przytulił się do nich obojga.
I w tej chwili, wśród starych ścian, w zapachu kredy, farby i taniego proszku, na korytarzu zwykłego domu dziecka – narodziła się rodzina.
Taka, o jakiej marzy się w bajkach.