Dziś chcę opowiedzieć wam historię, która wydarzyła się w mojej rodzinie i do dziś nie daje mi spokoju. Jej bohaterką jest moja kuzynka, Weronika. To osoba o złotym sercu, pracowita i zawsze gotowa pomóc. Przez ostatnie dwanaście lat codziennie po pracy odwiedzała swoją babcię, Jadwigę Stanisławową. Sprzątała, robiła zakupy, myła okna, szorowała kuchenną płytę, manualnie prała pościel, wysłuchiwała babcinych narzekań i masowała jej nogi, gdy skarżyła się na obrzęki. Wszystko to bez słowa skargi. Tylko dlatego, iż to właśnie babcia wychowała ją, gdy jej własna matka była zbyt zajęta młodszym bratem i karierą zawodową.
Weronika zawsze uważała Jadwigę Stanisławową za najbliższą osobę. To babcia nauczyła ją smażyć wyjątkowe kotlety, zabierała do teatru, gdy mama nie miała czasu, pomagała z lekcjami i zawsze znajdowała dobre słowo, gdy w szkole było ciężko. Weronika dorosła, dostała pracę w banku, urodziła syna, a babcia wciąż była jej oparciem. Gdy Jadwiga Stanisławowa zaczęła podupadać na zdrowiu – ciśnienie, osłabienie, problemy z pamięcią – to Weronika wzięła wszystko na siebie. Samodzielnie. Bez próśb ani wskazówek. Rachunki – Weronika. Apteka – Weronika. Zastrzyki z insuliny – Weronika. A przecież Jadwiga miała córkę – matkę Weroniki. Kobietę z własnym mieszkaniem, stabilną pracą, samochodem, która przez te dwanaście lat nie przyniosła choćby słoika kompotu.
Niedawno Weronika straciła pracę. Zwolnienie, jak to często bywa, przyszło nagle. Oszczędności gwałtownie się skończyły, a kredyt hipoteczny stał się niemożliwy do zdobycia. Wtedy po raz pierwszy w życiu zdecydowała się na rozmowę, od której trzęsły się jej ręce. W sobotę, jak zwykle, posprzątała, powiesiła pranie, zaparzyła babci miętową herbatę. Potem usiadła obok i cicho, jak tylko potrafiła, powiedziała:
— Babciu, wiesz, iż nigdy niczego nie żądam. Ale może… przepisałabyś mieszkanie na mnie? Nie teraz, tylko… na przyszłość. Przecież wiesz, jak bardzo cię kocham. Nie chcę tułać się po obcych kątach z dzieckiem. Jestem dla ciebie jak córka…
Odpowiedź babci była zimna jak ostrze noża.
— Nie, Weronika. Mieszkanie należy się mojej córce. Twojej matce. Tak wypada. A potem – niech robi, co chce.
Weronice zabrakło słów. Gardło ścisnęło jej się, a w głowie zadzwoniło. Jakby te wszystkie lata opieki i miłości, umyte podłogi, zupy z pulpety – nic nie znaczyły. Jakby były niewidzialne.
Wyszła płacząc. choćby się nie pożegnała. Minęło kilka dni, a ona wciąż nie ma siły, by wrócić. Siedzi w domu, wpatruje się w ścianę i pyta mnie:
— Przecież nigdy nic nie żądałam. Czy nie zasłużyłam? Czy to źle chcieć stabilności dla swojego dziecka? Dlaczego babcia, która zawsze mnie kochała, nagle widzi w tym tylko chciwość?
A ja… nie wiem, co jej odpowiedzieć. Znam Jadwigę Stanisławową od dziecka. To kobieta twarda, kierująca się zasadami. Dla niej porządek rodzinny to świętość. Nieważne, kto się opiekował – mieszkanie musi trafić „po linii”, córce. Reszta, jak mówi, to „ludzki obowiązek”, a nie transakcja.
Ale czy miłość mierzy się stopniem pokrewieństwa? Czy wdzięczność nie należy się temu, kto był blisko? Kto nie prosił, tylko działał, bo kochał?
Teraz Weronika nie wie, jak ma się odnaleźć w relacji z babcią. Nie chce jej ranWeronika teraz każdego wieczoru patrzy na swoje śpiące dziecko i zastanawia się, czy kiedyś ono również będzie musiało udowadniać swoją miłość w ten sam bolesny sposób.