Życiodawca pochłonięty przez własną dobroć

polregion.pl 4 godzin temu

Witek wrócił do domu zmęczony, jak zawsze. Pchnął drzwi kuchni – i zastygł jak posąg: mama była cała we łzach.

— Motivation, co się stało? — zapytał z niepokojem.

Odpowiedzi nie było. Tylko cisza i spuszczone oczy.

Zza rogu wyłoniła się babcia.

— A nie mówiłam, Lucyno, nie mówiłam, jak to się skończy? — rzuciła z wyrzutem w stronę córki.

Witkowi było wtedy czternaście lat. To tej nocy dorósł. Jego ojciec odszedł – do innej, tej „wesołej i na fali”. Zostawił trójkę: Lucy, Wita i małą Lilę. Ani grosza, ani alimentów. Tylko cień w drzwiach.

Babcia wprowadziła się następnego dnia i zaczęła dyrygować ich życiem. Mama płakała, babcia gderała, a Witek starał się nie przeszkadzać. Wcześnie zrozumiał: dzieciństwo to luksus, na który nie może sobie pozwolić.

Najpierw pracował przy piekarni – ciocia Wanda ulitowała się nad chudym chłopcem z oczami starego człowieka. Dała mu gorącą herbatę, drożdżówkę, trochę złotówek. Tak zaczęła się jego droga – z dzieciństwa w walkę o przetrwanie.

Uczył się, pracował, dorabiał. Do wojska nie poszedł – pomogły znajdoci cioci Wandy. Stała się niemal rodziną: nie pieściła, nie litowała się, ale szanowała. Za siłę, za prostolinijność, za cierpliwość.

W wieku dwudziestu czterech lat Witek stał się mężczyzną. Prawdziwym. Lila dorosła – był dla niej i bratem, i ojcem. Babcia, niegdyś surowa do krzyku, teraz odkładała mu najlepsze kąski.

Poznał miłość. Ożenił się. Wziął kredyt hipoteczny. Kupił żonie samochód. Pomagał siostrze. Zabronił matkę i babcię do domu – bo jakże inaczej? W końcu był „głową rodziny”.

Dzieci przyszły na świat. Pierwsze, potem drugie. Żona została w domu. Witek pracował. Bez weekendów, bez wytchnienia. Pieniędzy brakowało – brał dodatkowe zlecenia. Lato – wyłazili nad morze. Matka – do uzdrowiska. Siostrze – na wesn. Siostrzeńcom – ubrania. Witek – na skraju wyczenienia.

Gdy babcia umarła, choćby nie miał czasu zapłakać. Trzeba było wieźć mamę do lekarza. Żona była zmęczona, marszczyła brwi. Ale Witek ciągnął. Wszystkich. Bez słowa skargi.

Aż pewnego dnia… Kupił sobie gitarę. Marzenie z dzieciństwa. Wrócił do domu. Żona pryłła:

— Bezguście. Po co?

Syn zażądał pieniędzy. Na wyjazd. Witek zapytał:

— Ile masz lat?

— Dwadzciaski jeden.

— To może czas zacząć samemu zarabiać?

— Ale ja się uczę…

— Ja też się uczyłem. I pracowałem od czternastu lat!

Drzwi trzasnęły. Witek wyszedł. Wynajął pokój na dobę. Napisał wniosek o urlop. Położył się i… pierwszy raz w życiu wyspał.

Postanowił – teraz zacznie żyć. Dla siebie. Choć trochę. Choć choose.

Zadzwonił do żony:

— Jedziemy na wakacje? Gdzie chcesz. W góry czy nad Bałtyk.

— Po co?

— Żeby po prostu pobyć. Razem. Jak ludzie.

— Nie. Nie mam czasu.

— W takim razie, żegnaj.

A w domu zaczęło się. „Witek to drań”, „porzucił nas”, „poświęciłam mu życie”. Znajomi kiwałi głowami. „Jak mogłeś, Witek…”

A Witek? Stał na szczycie Giewontu i oddychał. Pierwszy raz naprawdę. Może i jest draniem. A może… po prostu człowiekiem, który odważył się w końcu żyć dla siebie.

Idź do oryginalnego materiału