Syn przyprowadził do domu nową żonę z dwójką dzieci. Teraz każdy dzień to dla mnie prawdziwe piekło.
Minęły już trzy lata, a ja wciąż czuję się jak w złym śnie, z którego nie potrafię się obudzić. Wszystko zaczęło się tego dnia, gdy mój syn Krzysztof, trzydziestopięcioletni mężczyzna, wprowadził do naszego dwupokojowego mieszkania w Warszawie swoją nową partnerkę. Kobietę o imieniu Weronika. Miała już dwójkę dzieci z poprzedniego związku. Na początku zapewniał, iż to tylko na chwilę. Tymczasowo. Jak często my, kobiety, wierzymy w takie słowa…
Minęły trzy lata. W naszym mieszkaniu mieszka nie rodzina, a cała armia: ja, mój syn, jego żona, jej dzieci i… znów jest w ciąży. Bóg widocznie postanowił, iż na starość nie zaznam ani spokoju, ani wygody, ani chwili wytchnienia. Pewnie za coś mnie karze.
Weronika nie jest niepełnosprawna, nie choruje, ma niecałe czterdzieści lat. Ale pracować nie chce. Mówi, iż „zajmuje się dziećmi”. Tylko iż dzieci codziennie rano idą do przedszkola. A Weronika? Nie. Nie idzie do pracy. Idzie na spacer. Albo do koleżanki. Albo na manicure. Na co dokładnie – nie mam pojęcia.
Krzysztof na początku zapewniał: załatwią papiery, wszystko się ułoży, ona znajdzie pracę, a oni wynajmą mieszkanie albo wezmą kredyt. Uwierzyłam. Jestem matką – zawsze miałam nadzieję. Ale minął rok, drugi, zaczął się trzeci. I nic się nie zmienia. Tylko brzuch Weroniki rośnie.
Nie powiem, żeby była wobec mnie otwarcie niemiła. Nie rzuca chamstwem, mówi grzecznie. Ale w domu nie rusza choćby palcem. Ani podłogi nie umyje, ani naczyń, ani obiadu nie ugotuje. choćby za swoimi dziećmi dobrze nie patrzy – włączy im bajki, wsadzi coś do rąk i siedzi w telefonie. A wieczorem – znowu cisza od niej i krzyki od dzieci.
Wszystkie domowe obowiązki spadają na mnie. Wstaję o czwartej rano. Pracuję jako sprzątaczka w dwóch biurach, myję podłogi, wracam do domu przed ósmą, nie mam choćby czasu napić się herbaty – już trzeba sprzątać, prać, gotować. Gdy wszyscy wychodzą, sama szoruję kuchnię, żeby nie sklejała się od tłuszczu, pierzę ubrania, przygotowuję obiad. Bo w południe syn z żoną wracają – trzeba jeść. Potem znowu obowiązki, kolacja, i dopiero po dziewiątej mogę wreszcie usiąść. Czasem po prostu stoję w kuchni i płaczę. Z bezsilności.
Moja emerytura idzie na czynsz i jedzenie. Pensja Krzysztofa nie starcza na taką gromadę. A Weronika, rzecz jasna, „jest na macierzyńskim”. I to jeszcze zanim oficPróbowałam jeszcze raz z nim porozmawiać, ale on tylko westchnął i powiedział: „Mamo, życie jest ciężkie dla nas wszystkich”.