Zwykły dzień – i rozwód
Brygida postawiła czajnik na kuchence i odruchowo przetarła blat, choć był czysty. Poranna rutyna. Zygmunt już wyszedł do pracy, nie żegnając się, jak to było w zwyczaju od kilku miesięcy. Tylko trzasnął drzwiami i tyle. Dawniej zawsze wpadał do kuchni, całował w policzek, mówił coś czułego. A teraz… Teraz żyli jak obcy ludzie pod jednym dachem.
Czajnik zagwizdał. Brygida nalała sobie wrzątku do ulubionego kubka w róże, tego samego, który Zyga podarował jej na pierwszą rocznicę ślubu. Trzydzieści dwa lata temu. Boże, jak ten czas gwałtownie mija…
— Mamo, gdzie jest mój granatowy sweter? — do kuchni wpadła Bogna, starsza córka. W wieku dwudziestu ośmiu lat wciąż mieszkała z rodzicami, oszczędzając na wynajem. — Prosiłam wczoraj, żeby go uprać!
— Suszy się na balkonie. Boguniu, może jednak czas się wyprowadzić? Jesteś już dorosłą kobietą…
— Mamo, nie zaczynaj! Już i tak boli mnie głowa od rana. — Bogna nalała sobie kawy z turki, którą Brygida przygotowała wcześniej. — Swoją drogą, tata ostatnio dziwny. Wczoraj wieczorem szeptał przez telefon, a jak tylko weszłam, od razu się rozłączył.
Brygida drgnęła. Też to zauważyła. I nie tylko wczoraj.
— Pewnie coś ważnego w pracy — skłamała przed córką i przed sobą.
— Daj spokój, mamo! Jaka praca o jedenastej w nocy? Nie jest przecież chirurgiem. — Bogna wzruszyła ramionami i pobiegła się szykować.
Brygida została sama ze swoimi myślami. Zyga naprawdę stał się inny. Kiedyś opowiadał jej o wszystkim: o pracy, kolegach, planach na weekend. Teraz milczał, jakby wody w usta nabrał. A telefon chował jak uczeń dwóję w dzienniku.
Wieczorem postanowiła ugotować jego ulubione kotlety schabowe. Może przy kolacji porozmawiają jak dawniej. Bogna poszła do koleżanki, w domu było cicho. Najlepsza pora na szczerą rozmowę.
Zygmunt wrócił późno, około dziewiątej. Brygida zdążyła się już zdenerwować, dzwoniła kilka razy, ale nie odbierał.
— Gdzie ty byłeś? Martwiłam się! — powitała go w przedpokoju.
— Zatrzymali mnie w pracy. Pilny raport. — choćby na nią nie spojrzał, od razu poszedł do łazienki.
— Zyga, zrobiłam kotlety, twoje ulubione. Zjemy razem?
— Nie mam ochoty. Jestem zmęczony. — Głos zza drzwi brzmiał obco.
Brygida postała w korytarzu, wróciła do kuchni. Kotlety stygły na patelni. Usiadła przy stole, nalała herbatę i rozpłakała się. Cicho, żeby mąż nie usłyszał.
Kiedy Zygmunt wyszedł z łazienki, minął kuchnię obojętnie. Brygida usłyszała, jak zatrzasnął się w sypialni. Zamknął drzwi. Po raz pierwszy od trzydziestu dwóch lat małżeństwa.
Tej nocy leżała na kanapie w salonie i rozmyślała. O czym? O tym, kiedy wszystko się zmieniło. O tym, dlaczego stali się obcy. O tym, iż może najwyższy czas na radykalne zmiany.
Rano Zygmunt wyszedł do pracy wcześniej niż zwykle. Brygida choćby nie słyszała, jak się zbierał. Obudził ją dopiero dźwięk zatrzaskiwanych drzwi.
— Mamo, co się stało? Dlaczego spałaś na kanapie? — Bogna stała w progu w szlafroku, z rozczochranymi włosami i zaspaną twarzą.
— Ot, plecy bolały. Na miękkim lepiej. — Brygida wstała, zaczęła składać koc.
— Mamo, nie kłam. Nie jestem ślepa. Pokłóciliście się z tatą?
— Bogno, to nie twoja sprawa. Idź zjedz śniadanie.
— Jak to nie moja? Ja tu mieszkam! Widzę, co się dzieje! — Córka usiadła obok matki. — Powiedz, może jakoś pomogę.
Brygida spojrzała na córkę. Dorosła, pracuje, zarabia. Może faktycznie warto z kimś porozmawiać?
— My z tatą… staliśmy się sobie obcy, Boguniu. On się przede mną chowa,