„Kim jest dziecko bez korzeni? Nikim. Tylko duchem, który przypadkiem znalazł sobie powłokę.”
— Zawsze czułaś się jak duch? — zapytał Michał, lekko mieszając kawę na mojej przestronnej kuchni.
Spojrzałam na niego. Na jedynego człowieka, który znał całą prawdę. Tego, który pomógł mi odnaleźć ją — kobietę, która nosiła mnie pod sercem, a potem wyrzuciła jak niepotrzebny brudnopis.
Mój pierwszy krzyk nie stopił jej serca. Jedyna rzecz, która po niej została — kartka na tanim kocyku: „Przepraszam”. Jedno słowo. Cała miłość, której nigdy nie miałam poznać.
Ludmiła Pawłowna i Henryk Siergiejewicz, bezdzietna starsza para, znaleźli mnie wczesnym październikowym rankiem. Otworzyli drzwi i ujrzeli zawiniątko, które płakało. Mieli dość człowieczeństwa, by nie odesłać mnie do sierocińca, ale na miłość ich nie stać.
— Mieszkasz w naszym domu, Jadwigo, ale pamiętaj: jesteś nam obca, a my tobie też — powtarzała mi Ludmiła Pawłowna co roku w dzień, gdy mnie znaleźli.
Ich mieszkanie stało się moją klatką. Dostała kąt w przedpokoju z rozkładanym łóżkiem. Jadłam osobno, dojadając ich zimne resztki. Ubrania kupowali na targowiskach — zawsze o kilka rozmiarów za duże. „Dorosniesz” — mawiała. Tylko iż gdy dorastałam, rzeczy rozpadały się ze starości.
W szkole byłam odmieńcem. „Podrzutek”, „bezdomna” — szeptano za moimi plecami.
Nie płakałam. Po co? Zbierałam w sobie wszystko: siłę, wściekłość, determinację. Każdy splunięty wzrok, każde zimne spojrzenie stawały się paliwem.
W wieku trzynastu lat zaczęłam pracować: rozdawałam ulotki, wyprowadzałam psy. Pieniądze chowałam w szparze między podłogami. Pewnego dnia Ludmiła Pawłowna je znalazła.
— Ukradłaś? — spytała, ściskając pomięte banknoty. — Wiedziałam, iż krew nie kłamie…
— To moje. Zarobiłam — odparłam.
Rzuciła pieniądze na stół:
— Więc płać. Za jedzenie. Za dach nad głową. Już czas.
Do piętnastego roku życia pracowałam w każdą wolną chwilę. W siedemnastym dostałam się na uniwersytet w innym mieście. Wyjechałam z plecakiem i kartonem — tam było moje jedyne skarb: zdjęcie nowo narodzonej mnie, zrobione przez pielęgniarkę, zanim „matka” zabrała mnie ze szpitala.
— Ona cię nigdy nie kochała, Jadziu — powiedziała mi na pożegnanie Ludmiła Pawłowna. — My też nie. Ale przynajmniej byliśmy szczerzy.
W akademiku dzieliłam pokój z trzema współlokatorkami. Jadłam chińskie zupki. Uczyłam się do wyczerpania — tylko piątki, tylko stypendium. W nocy pracowałam w całodobowym sklepie. Koledzy śmiali się ze znoszonych ubrań. Nie słyszałam ich. Słyszałam tylko głos w środku: „Znajdę ją. Pokażę jej, kogo porzuciła”.
Nie ma nic straszniejszego niż poczucie, iż jest się nikomu niepotrzebnym. Wrasta pod skórę jak drzazga, której nie da się wyrwać.
Michał znał moją historię. Wiedział, jak się podniosłam. Jak szłam naprzód, jakbym się dusiła.
— Wiesz, iż to nie przyniesie ci spokoju — powiedział raz.
— Nie potrzebuję spokoju — odparłam. — Muszę zamknąć ten rozdział.
Życie jest nieprzewidywalne. Czasem rzuca szansę tam, gdzie się jej nie spodziewasz. Na trzecim roku profesor zlecił nam zadanie: opracować strategię marketingową dla marki kosmetyków naturalnych.
Trzy dni nie spałam. Cały ból, cały głód uznania wylały się w tę pracę. Gdy przedstawiłam projekt, w sali zapanowała cisza.
Po tygodniu profesor wpadł do mojego pokoju:
— Jadwigo! Inwestorzy z „Warsaw Enterprise” widzieli twoją prezentację. Chcą spotkania.
Zaproponowano mi nie wynagrodzenie, ale udział w starcie. Podpisałam, drżąc — nie miałam nic do stracenia.
Rok później startup wystrzelił. Mój udział zamienił się w pieniądze, o jakich nie śniłam. Wystarczyło na pierwszą ratę za mieszkanie w centrum, na inwestycje w nowe projekty.
Życie zaczęło się toczyć szybko. W wieku dwudziestu trzech lat miałam własne mieszkanie — przestronne, pełne światła. Przywiozłam tam tylko plecak i ten sam karton. Przeszłość została za progiem.
Ale szczęścia nie było. Tylko pustka.
— Na twoim ramieniu siedzi duch — powiedział Michał.
I przyznałam mu rację. Wtedy zaproponował pomoc. Michał był nie tylko przyjacielem, ale także prywatnym detektywem. Dwa lata poszukiwań. Setki ślepych uliczek. W końcu znalazł ją.
Helena Michałówna Sokalska. 47 lat. Rozwiedziona. Mieszka na obrzeżach, w zaniedbanej kamienicy. Pracuje, gdzie popadnie. Dzieci nie ma. „Dzieci nie ma” — ta linijka sparzyła mnie najmocniej.
Pokazał mi jej zdjęcie. Twarz zmęczona życiem. Oczy, w których nie zostało światła.
— Szuka pracy — powiedział Michał. — Sprząta mieszkania. Jesteś pewna?
— Absolutnie — odparłam.
Zamieściliśmy ogłoszenie. Michał przeprowadził rozmowę za moim biurkiem. Ja patrzyłam przez ukrytą kamerę.
— Ma pani doświadczenie, Heleno Michałówno? — spytał oficjalnym tonem.
— Tak — szarpała spierzchniętymi palcami. — Hotele, biura… Staram się bardzo.
— Pracodawca wymaga idealnej czystości i punktualności.
— Rozumiem. Bardzo potrzebuję tej pracy…
Jej głos był złamany, postać zgarbiona. Z dumy nie zostało śladu.
— Zatrudniamy panią na okres próbny — oświadczył Michał.
Gdy wyszła, podeszłam do biurka. Leżała tam jej dowód osobisty. Dokument kobiety, która dała mi życie i zabrała miłość.
— Naprawdę chcesz to kontynuować? — spytał Michał.
— Teraz bardziej niż kiedykolwiek — odparłam.
Po tygodniu pojawiła się w moim domu. Ze ścierkami i zapachem cytrynowego płynu. Przygarbiony cień z przeszłości.
Pierwsze spotkanie zrobiłam krótkim. Skinęłam głową, udając zajętą.
Nie poznała mnie. W jej oczach było tylko pragnienie utrzymania jakiejkolwiek pracy.
Patrzyłam, jak myje moje podłogi, prasuje moje koszule, czyści moje lustra. Zostawiałam napiwki — nie z litości, ale by wracała.
DDwa miesiące później, gdy znalazła na półce starą fotografię z napisem „Jadwiga, dzień urodzin”, jej dłonie zadrżały tak mocno, iż upuściła szklaną ramkę, która roztrzaskała się na podłodze jak nasze wspólne marzenia.