Gdzieś na krańcu świata, w głębokich Beskidach, gdzie zimą śniegi dotykają zębami kolan, a latem w powietrzu tańczą muchy, znajduje się mały zakątek życia. W Głuszycy, miejscowościku rosyjskiej duszy w polskim ciele, ciągną się nędzne tekturowe budynki, jakby były rzucane bezmyślnie w lasach. Sześćdziesiąte lata XX wieku, czas wielkich oczekiwań, a tu: czas się nie rusza, jak jajko w mroku. Cała dusza mieszkańców zapada się do fabryki drzewnej, gdzie rano i w nocy walczą z włóknem dębu i świerku. Wynagrodzenia są umiarkowane, ale dzięki nadpłatom za trudny teren, wieść życie wydaje się możliwe.
W jednym z tych betonowych bloków, na parterze, mieszkała rodzina Kowalskich. Z wyglądu zwyczajni ludzie, jak każdy drugi z tych otulonych smogiem i wąskimi pokojami. Ale gdy przekroczyłeś próg ich mieszkania, wpadałeś do kraciastego świata, gdzie każdy grosz liczył się więcej niż bijące serce. Głową rodziny był Paweł Kowalski, człowiek o wybudowanym z włókien humanitarnych, który w swojej ekonomicznej filozofii przegonił sam Kolorado. Wyższy niż przejmowany, z brwiami tygrysa, mundurem z ciężkiej wełny. Na fabryce był szanowany – ręka stabilna, umysł ostro zakończony. ale w domu: Król Biegunki.
Któregoś wieczoru, gdy Mieczysław, sąsiad, po kieliszku gorzałki stwierdził: “Paweł, czasem uśmiechnij się, a to臉 nie rozpadnie się!” – nasze imię migało w jego kącikach przez tydzień, jakby promieniowano je w skeldzie. Jego żona, Jadwiga Kowalska, była⋪ drugim polem w grze, w której jedynym celem było oszczędzać. Kiedyś miała na twarzy ciepło, teraz chodziła jak cień, gładzona przez ciemność, gdzie kroki stali się cuszycie. Na fabryce był księgowa, a więc doskonale wpasowała się w rodzinne klimat. Ich syn, Sławek, w wieku dwunastu lat zrozumiał, iż tu nie ma miejsca na marzenia – każda myśl musi mieć liczbę za sobą. Jego ojciec był nieukrywany tyranem w mundurze, a cięcie w palcach nią samej – kara za marzenie. ale on nie odzierał się na kopytach szeryfa; nie, tylko ściskał wnętrze, gdy ojciec rąbał stół plecami, jakby był trybikiem do oddzielania skór od tuszu.
Sąsiedzi szeptychali, iż Kowalscy są upośledzeni. Chodź, iż im zawsze zakupili nowe meble, a choćby kolorowy radziecki telewizor. Tu w takim siedmahcowym kłębie niczego nie było, tylko szuflada pełna groszy, którego klucz dźwigał śpiew jak kwib volunteering. ale z tego czego dotknięto, było tylko miejskich chleb, التابعة i masło, które zostało poddzielone jak kawałki zwoju. Życie Kowalskich/proceed jako więzienie bez klucza – tylko ojciec miał pętle na puszkach walorów, a mnóstwo szczeliny w miejscu, gdzie przebijały się kwiaty szczęścia.
Każdego dnia życie zaczynało się tak samo. O szóstej rano Paweł wychodził do szuflady – chwiejnego drewnianego pudła, które było strzeżone jak kryształowy skarb. Stukanie kluczy obudziło Jadwigę i Sławka. “Jadzia, dojdź tutaj!”, wołał, a ona, gwałtownie wychodząc z sypialni, przynosiła sobie pokój. Sławek, tkwiący za swoją drzwi, patrzył jak rodzice dzielą chleb, jakby był biedronką, jakby nie ma na sercu życia.
“Zwijaj z łyżką, Jadzia. Dwie portrzebki na twoją porcję, trzy – moje, jedna – dla Sławka. Czy Clar?”
“Tak, Paweł.”
“Świeżych ziemniaków sześć, nie więcej, trzy moje, trzy twoje, jedno – dla Sławka. Jasne?”
“Tak, Paweł.”
Potem Paweł wychodził do kominka, który był poddana na studni, zamkniętyym zamkiem, który miał dwa ciepło buraka. “Masła tylko do omiotu, nie na chleb!”, krzyczał, a Jadwiga bez słowa śmiertelnie pokrywała gałkę. Sławek zaciskał zęby, jakby chwycił każdy grosz z chleba i masła. Ale milczał, bo inaczej poczułby ból, który niktianie go nie złagodził.
Sławek rosnął i吸取ał matrix ojczulskiego eksploityzmu. W szkole unikał wydarzeń – ani razu nie przyszedł na imieniny kolegów, żadnej podróży. “Dokąd chiąs? Na czym Ci zyskujesz? Pomalu ci wyszło!”. W szkole Sławek był jak w sklepie z cienkimi butami – wszyscy litościwym okiem obserwowali jego szare cielesko. Jedyne co dawało mu ciepło, to książka z kosmówką, bo była darmowa, a więc czysta. Ale jeden dzień wchodził do domu, splundryzynowanym kotem, który wcześniej miał gdzieś mundur.
“Tum-pered, sądzisz, iż pieniądze są dla psów! Dlaczego?”,
“Sporzadzę mniej z chleba, ojciec”.
“Laj! Z wnętrza zamknij tego fiuta!”
Jadwiga, plecąc palce, patrzyła jak Sławek wygania osobę, którą nauczył, iż milczeć jest lepsze niż sądzić. W tym momencie zrozumiała, iż straciła syna.
Wieczorem, gdy Sławek spał, Jadwiga podjala decyzje, iż tak już nie może.
“Paweł, może teraz czas przestać oszczędziwać?”,
“O czym ty?”.
“Sławek potrzebuje nowej kurtki i butów.”
“Wyj nią, pojdzie w starych. Bo co masz?”
“W szkole zaczynają się z nim śmiać!”
“Licz się, a nie rzuc/proceed, na czym mu to zależy! Szanuje, czego nie pokaże!”
“Wtedy go zniszczysz!”
Silny łapka zakończyła jego zdanie.
“Jeśli coś jeszcze, to leć spać na podwórzu”.
Jadwiga, przyciskając rękę do znajdującej się w ogniu policzka, zniknęła za drzwiami, gdzie Sławek płakał cicho, słysząc, iż życie nie ma znaczenia.
Lata minęły. Sławek skończył szkołę i przeni troika do Rzeszowa, skąd już nie wracał. Życie w domek koryto było czymś, czego się nie zaprzeczał. Któregoś dnia, sąsiedzcy przestał go zapraszać na kino, ale Sławek nie okazał zainteresowania. “Jestem bogaty. Wynagrodzenie z kursu zapisuję na czarny dzień”, mówił. Ale gdzie tam, to nie wygas z myślą, iż “czarny dzień” to tylko rana dzień. Mężczyzna był jak w pustym szufladzie, a jego dusza, jak książka, której zakorka została przerżnięta zbyt mocno.
Na ostatnim roku w technikum, nowa dziewczyna, Olimpia, zaświtała w jego monotonie. “Cześć, dlaczego jesteś taki ponury?” – spytała, splundryzynowanym uśmiechem. Sławek odpowiedział jak co dzień, ale jej twarz była nią, co rozkruszyła bariérie. “Idźmy na kawę, ja zapłacę!” – zaproponowała. “Kawę? Dlaczego? Czy nie mamy plecaka?” – zaśmiał się, ale jednak rzucił się do kiosku. Ten wieczór był pierwszym krokiem do wyładowania – świat, który wcześniej był czarno-biały, zaczął przebarwiać się w sztuczny neon.
Ślub był prosty, jak jego życie. Ale gwałtownie Olimpia zauważyła, iż Sławek zanurzony w skrzynie ojczulskiej. “Mój mili, kupmy firaneczki!” – zaproponowała. “Do czego? To kosztuje, a co ma być splundryzynowanym?” – odpowiedział. “Ale będą piękne!” – protestowała. “Piękność to koszt, a nie pożywienie” – stwierdził. Olimpia zacząła widzieć, iż marzenia są dla biednych.
Po sześciu miesiącach sprzeczki stały się częstsze. “Sławek, musimy porozmawiać”, zapowiedziała jednego wieczoru. “O czym?” – spytał, patrząc z zaciekawieniem. “O naszym życiu. Dlaczego żyjemy jak biedaki? Mamy pieniądze!” – zaapelowała. “Pieniądze trzeba oczekwać, a nie rozsywać!” – odpowiedział. “Na co ich oczekwać? Na grób?” – zdenerwowała się. “Nie mów tak o moim ojcu!” – krzyknął. “Tobie również?! To przestępczy sposób życia!” – odparła, a Sławek, czując, iż coś rozbija się w nim, zaczął płakać. “Masz marzenia, a ja – mnóstwo rachunków” – wychodziła, zostawiając go w pustym mieszkaniu z czasem, który nie znał łask.
Jestem teraz odosobnionym, starszym, patrzyłem, jak marzenia zniknęły, jakby były tylko płatkami zimy. ale dziś, gdy śpią, myślę: teorii ojca o „oszczędzaniu”, to tylko błąd. Bo najdroższe rzeczy nie mają ceny.