Kiedy przyszłam na świat, mama nazwała mnie Alą. Była przekonana, iż to imię oznacza euforia i szczęście, a jej córka będzie uśmiechnięta, szczęśliwa i kochana. Nikt wtedy nie przypuszczał, iż z biegiem lat mój uśmiech stanie się coraz rzadszy, a szczęście będzie jedynie iluzją dla innych.
Wszystko zaczęło się, gdy poznałam Jego. Szymon. Wysoki, przystojny, z pewnym siebie głosem i spojrzeniem, które wzbudzało we mnie motyle. Był prawdziwym mężczyzną — dokładnie takim, jakiego sobie wymarzyłam na partnera życia. Nie dostrzegałam wtedy ukrytego w jego pewności siebie chłodu i pragnienia kontroli. Pod eleganckimi zachowaniami kryła się nieugięta wola. Zakochałam się. Młodzieńczo, naiwnie, z otwartymi oczami i sercem.
Pobraliśmy się szybko. Myślałam wtedy, iż jeżeli mężczyzna cię kocha, spieszy się, by uczynić cię swoją żoną. Jak się myliłam… On naprawdę chciał, żebym była tylko “jego” — pod każdym względem. Podporządkowaną, posłuszną.
Na początku wszystko wydawało się idealne. Restauracje, podróże, drogie prezenty. Zimowe wakacje w górach, lato nad morzem, przyjęcia z jego znajomymi. Na zewnątrz — sielanka. Zazdrość koleżanek, polubienia w mediach społecznościowych. A wewnątrz mnie — pustka. Z każdym dniem traciłam siebie, znikając za tym wszystkim blichtrem.
Decyzje podejmowane były bez mojego udziału. On wybierał, do jakich miejsc pójdziemy, co zjemy na kolację, jak spędzimy weekend. Ale to byłby jeszcze pół biedy. Najgorsze było to, iż decydował, jak mam wyglądać, w co się ubierać, jak czesać i nawet, jakim tonem mówić.
— Kochanie, ta sukienka jest zbyt prosta, nie przynoś mi wstydu.
— Dlaczego znowu jeansy? Kobieta powinna być kobieca.
— Nie pracujesz w fabryce, żeby chodzić w koszulce.
Próbowałam żartować, przekonywać, ale zawsze natrafiałam na zimną ścianę. On nie krzyczał. Nie bił. Po prostu patrzył na mnie, jakbym była rozczarowaniem. I czułam wstyd. Chciałam być dobrą. Starałam się. I niepostrzeżenie przestałam być sobą.
Najgorsze było jednak wtedy, gdy zaczęłam rozmowę o dziecku. Mam 30 lat. Od dawna czuję, iż chcę być mamą. Nie tylko chcę — pragnę tego. On jednak zawsze wiedział, iż na to nie pozwoli. Jego odpowiedź mnie oszołomiła:
— Po co nam dziecko? Wystarczasz mi ty. Kocham cię. Nie chcę, by ktoś wkraczał w nasze życie.
Kocham… a czuję się jak więzień. On nie chce dzielić mojej miłości. Pragnie jej monopolu. Nie potrzebuje, bym była mamą. Chce, bym była tylko żoną. Wygodną. Piękną. Posłuszną.
Coraz częściej czuję, iż się duszę. Że mimo komfortu i zewnętrznego blasku, nie jestem wolna. Każdy mój krok jest kontrolowany, każde spojrzenie obserwowane. Nie mogę chcieć własnego. Nie mogę czuć inaczej. Mogę jedynie być “jego”.
Pewnego dnia próbowałam z nim poważnie porozmawiać. Powiedziałam, iż chcę dzieci, iż mam dość bycia lalką w pięknym domu. On wysłuchał w milczeniu, a potem przytulił. Powiedział, iż wszystko sobie wymyślam. Że wszystko jest dobrze. Że jestem jego szczęściem. Jego skarbem. I iż jeżeli będziemy mieli dziecko, to mnie mu odbierze.
Słuchać tego było przerażająco. Nie było w tym gniewu, ani bólu. Tylko fanatyczna determinacja. Jakby naprawdę wierzył, iż ma prawo decydować za nas oboje. Że jestem jego rzeczą. Kocha, ale rzeczą.
Od tamtej pory nie poruszam tego tematu. Ale strach, iż na zawsze zostanę więźniem tej miłości, nie opuszcza mnie. Mam 32 lata. Chcę dziecka. Chcę rodziny, w której mogę oddychać. Gdzie jestem słyszana. Gdzie mam prawo do swojego zdania. Gdzie jestem potrzebna nie jako obrazek, ale jako człowiek.
Piszę to do was, bo nie wiem, co robić. Wciąż go kocham. A może kocham tego, kim był na początku. Lub kim chciałam, żeby był. Nie wiem. Ale na pewno czuję: jeżeli tak dalej pójdzie, złamię się. Przestanę istnieć jako osoba.
Proszę… jak mogę wytłumaczyć mężczyźnie, iż miłość nie jest klatką, choćby złotą? Że rodzina to nie dyktat, a związek? Że nie muszę wybierać między “kochać” a “żyć”? Jak rozmawiać, gdy słucha jedynie siebie?
Nie chcę odchodzić. Ale nie mogę tak dłużej żyć.