No problem, here’s the adapted version in Polish:
Iryna nerwowo przemierzała salon swojego mieszkania w Łodzi, raz po raz rzucając wzrokiem na telefon. Mąż znów się spóźniał, a jej cierpliwość się kończyła, jak napięta struna.
— Gdzie go diabli noszą? — mruczała pod nosem, ściskając telefon tak mocno, iż palce zrobiły się białe.
W drzwiach rozległ się dźwięk klucza, a w przedpokoju pojawił się Marek, zmęczony, ale z przepraszającym uśmiechem. W ręku trzymał skromny bukiet stokrotek.
— To dla ciebie — podał jej kwiaty. — Przepraszam, zatrzymałem się u mamy, pomagałem jej.
— Zatrzymałeś się? — Iryna wybuchnęła, głos jej drżał z irytacji. — Nie mogłeś zadzwonić? Ja tu prawie oszalam ze zmartwienia!
— Złapałem wir, zapomniałem — Marek spuścił wzrok, nerwowo poprawiając rękaw kurtki. — Mama potrzebowała pomocy, a potem… Słuchaj, porozmawialiśmy i coś postanowiliśmy.
— Co postanowiliście? — Iryna zastygła, czując, jak zimny dreszcz przebiega jej po plecach.
Marek wziął głęboki oddech i zaczął mówić. Iryna słuchała, a z każdym słowem jej twarz kamieniała z gniewu i niedowierzania.
Nie pamiętała już, kiedy ostatnio widziała męża w domu dłużej niż godzinę. Wychodził o świcie, wracał po północy, gdy ona dawno spała. jeżeli w ogóle wracał. Wiosna wdarła się do miasta, a Marek zmienił się nie do poznania. Zimą pędził do domu, otulał się kocem, narzekał na jej pomysły spacerów. Teraz znikał na całe dnie i noce.
Matka Marka, Barbara Stanisławowa, od pierwszego wejrzenia wzbudzała w Irynie niechęć. Gdy się poznali, poczuła, jak teściowa patrzy na nią zimnym wzrokiem, jakby oceniała towar. Przy stole Barbara Stanisławowa mówiła tylko do syna, ignorując synową. Iryna żałowała jej męża, Stanisława Andrzeja. Wyglądał na wyczerpanego, mówił do żony cicho, jakby bał się jej gniewu, i wzdrygał się przy każdym jej ostrym słowie.
Już wtedy Iryna zrozumiała: życie pod jednym dachem z taką rodziną to prawdziwy koszmar. Na szczęście miała własne mieszkanie, i po ślubie Marek się do niej wprowadził. Barbara Stanisławowa nie protestowała, wręcz pomogła synowi spakować rzeczy, jakby była wdzięczna, iż wreszcie ma spokój.
Na nowe mieszkanie teściowa wpadła tylko na chwilę: rzuciła okiem na wnętrze z wyższością, wypiła herbatę i wyjechała. Minął rok ich małżeństwa, a Iryna nie miała się ani czym pochwalić, ani na co narzekać. Żyli jak większość: dom, praca, okazjonalne święta. Jej rodzice mieszkali w innym mieście, zapraszali ją, ale przywykła do niezależności. Tutaj miała pracę, przyjaciół, mieszkanie i męża. Wydawało jej się, iż z życiem rodzinnym radzi sobie nieźle. Marek był mało wymagający, żyli skromnie, ale starczało.
Czasem pomagali teściowej, gdy ta prosiła syna. Raz w miesiącu mogli wyjść do restauracji, snuli plany, marzyli o przyszłości. Iryna marzyła o dziecku, ale Marek milczał. Rozumiała: marzenia to jedno, a wychowanie dziecka to drugie. On z kolei śnił o samochodzie. Iryna zgadzała się, iż auto to przydatna rzecz, ale droga. Nie chciała brać kredytu, a o prośbach do rodziny choćby nie myślała. Trzeba by oszczędzać na wszystkim, odkładać większość pensji, i to ledwo starczyłoby na używane auto.
Marek tłumaczył swoje nieobecności prosto:
— Pomagam mamie. Sezon na działkę się zaczyna, ona tam co dzień jeździ, a ja z nią. Trzeba ją wspierać.
— A mnie nie pomagasz! — wybuchała Iryna. — Ile razy miałeś naprawić kran w łazience? Drzwi balkonowe ledwo się trzymają!
— Iryna, no co ty porównujesz? To przecież mama! — machnął ręką.
Takie rozmowy powtarzały się coraz częściej. Iryna miała dość bycia żoną „weekendową”, i to nie zawsze. choćby w sobotę Marek wyjeżdżał do rodziców. Cieszyła się, iż nie brali jej na działkę, ale czasem zastanawiała się: dlaczego?
Pewnego razu u teściowej spróbowała kiszonych cukinii. Były tak pyszne, iż niepostrzeżenie zjadła pół słoika.
— Naprawdę sama to zrobiłaś? — zachwyciła się.
— Oczywiście — odparła dumnie Barbara Stanisławowa. — Całą wiosnę i lato haruję, żeby zimą mieć swoje.
— Moja mama nie robi przetworów, już zapomniałam ten smak — powiedziała Iryna, licząc, iż teściowa zaoferuje jej trochę.
Lecz Barbara Stanisławowa udawała, iż nie słyszy.
— Dziwna z was rodzina. Jak to — nie robić zapasów? Ja co roku kręcę słoiki. Trud, ale zimą na stole ogórki, pomidory, dżem. A u leni stół zawsze pusty — rzuciła Irynie pełne nagany spojrzenie.
Iryna więcej nie poruszała tematu. W drodze do domu kupiła słoik cukinii, usmażyła ziemniaki i zjadła wszystko w samotności.
Tamtego wieczoru Marek znów się spóźnił. Iryna, gotująca się ze złości, błądziła po mieszkaniu, ściskając telefon. Męczyło ją samotne jedzenie kolacji, ciągłe czekanie na męża jak wierny pies. Drzwi się otworzyły, a ona zastygła w gotowości, by wykrzyczeć wszystko. Marek wszedł z bukietem stokrotek, przepraszająco się uśmiechając.
— Przepraszam, Iryna — powiedział, podając jej kwiaty.
Cisza. Postawiła bukiet w wazonie, licząc, iż wieczór nabierze romantycznego klimatu. Ale Marek usiadł w fotelu, spojrzał na nią chytrze i zaczął:
— Porozmawialiśmy z mamą i zdecydowaliśmy: po co nam to mieszkanie? Sprzedamy je i kupimy coś tańszego.
Iryna oniemiała. Marek, nie zauważając jej reakcji, ciągnął:
— Ciągle się złościsz, iż mało ze sobą jesteśmy. jeżeli sprzedamy to mieszkanie, kupimy mniejsze na obrzeżach, a różnicę przeznaczymy na samochód. I będzie bliżej do maminej działki — nie trzeba będzie się tłuc pociągiem, a potem trzy kilometry piechotą.
Iryna patrzyła na męża, a w jej piersi rosła burza. Jakim on jest mężem— **Ciekawe, czy twoja mama przyjmie cię z powrotem, kiedy wreszcie zrozumiesz, iż jesteś już dorosły** — powiedziała cicho, zamykając za sobą drzwi sypialni.