— Nie jadę! — krzyknęła Lena i z impetem zatrzasnęsnęła drzwi swego pokoju.
— Oho, królewna Śnieżka! Jeszcze mi się tu wymądrza — syknęła Weronika Andrzejewna, poprawiając szlafrok. — Wisi mi na karku, a jeszcze warunki stawia.
Lena miała piętnaście lat. Jej tata zginął dwa lata temu w wypadku, i choć rodzice byli rozwiedzeni, jej matka — Kamila — nie podołała rozpaczy: najpierw łzy, potem wódka, w końcu — karetka. A potem — cisza. Serce stanęło.
Dziewczyny nie zabrano do domu dziecka, bo zabrała ją do siebie ciotka, siostra ojca — Marzena Zielińska, surowa, małomówna kobieta z siwym kokiem. To ona załatwiła opiekę nad Leną. Ale po pół roku pozbyła się Leny jak kłopotu: „Lena jest nie do opanowania, nie słucha, nie chce z nami mieszkać, a mąż też nie chce. U Werki — miejsca starczy”.
Tak Lena trafiła do domu macochy. Weronika Andrzejewna była drugą żoną jej ojca. Tą samą, przez którą mama kiedyś tak płakała. Dawniej Lena nienawidziła ją z daleka. A teraz miała z nią mieszkać pod jednym dachem.
— Jeść będziesz? — burknęła Weronika, stukając łyżką o garnek.
— Nie — odpowiedziała dziewczyna oschle.
— To i lepiej. Chipsów tylko nie szukaj po domu. Nie kupowałam.
Dom Weroniki był stary, ale przestronny i przytulny. Tata zdążył zrobić remont: kuchnia z meblami w kolorze kawy, salon wyklejony beżowymi tapetami, choćby nowy kocioł postawił. Mimo przytulności, Lena wciąż czuła w nim chłód.
— Porozmawiajmy na czysto, jak jest — powiedziała pewnego dnia macocha, nie wytrzymując. — Wiesz, nie lubię ciebie. A ty mnie nie lubisz. To jest wzajemne. Ale dałam słowo twemu tacie: nie wyrzucę cię. Będziesz się uczyć, ja będę gotować, w domu będzie czysto — żyj, ale nie rządź tu i nie udaj królewny Śnieżki. Ja też w życiu nieźle się nacierpiałam.
Lena zacisnęła pięści, ale milczała.
— Moja mama — rzekła Weronika — umarła, jak miałam siedem lat, ojciec pił. Od piętnastu lat harowałam na trzech robotach. A twój stary, swoją drogą, sam za mną latał. Więc o niego się nie wściekaj.
Na tym się umówiły.
Z czasem rozmowy stawały się krótsze, a spojrzenia ostrzejsze. Nie kłóciły się otwarcie, ale w domu unosiło się napięcie.
Pewnego dnia Lena wróciła ze szkoły i osłupiała, widząc na stole karteczkę:
> „Jadę do siostry do Sandomierza. Wrócę za tydzień. Pieniądze na stole. Kup ziemniaki, gotuj sobie sama. Pamiętaj, kot je według grafiku. W.”
Ani „całuję”, „trzymaj się”, ani „nudź się”. Tylko kot, kartofle i rozkład. Leni zrobiło się choćby przykro.
Nagle poczuła pustkę wokół. Telewizor wyłączony, czajnik zimny, kurz nie zdążył osiąść na parapecie. Po raz pierwszy od dawna ogarnął ją strach.
— A jeżeli nie wróci? Co ja wtedy zrobię? — wyszeptała w pustkę.
Lena poszła do pokoju Weroniki, zajrzała do szafy, do szuflady… I znalazła zdjęcie. Oto mała Weronika z warkoczykami. A tu już jako dziewczyna — w białym fartuchu. A tu — z jej tatą. I z nią, z Leną, jeszcze podlotkiem na rękach. I uśmiech Weroniki był wtedy prawdziwy.
Lena usiadła na skraju łóżka i zaczęła płakać. Wszystko się w niej pomieszało: ból, żal i strach.
—
Dnie bez Weroniki Andrzejewnej płynęły wolno, ale jakoś… swobodnie.
Lena puszczała muzykę, jadła prosto z garnka, wylegiwała się z kotem na kanapie. ale choćby w tej leniwej niezależności pojawiło się dziwne uczucie — jakby czegoś jej brakowało. Albo kogoś.
Czwartego dnia zrobiło się jej nudno. Piątego — niespokojnie.
Szóstego — Weronika już wróciła.
Lena siedziała w kuchni i odrabiała lekcje, gdy trzasnęły drzwi wejściowe.
— Ten twój kot oszalał — wrzasnęła Weronika z progu. — Miauczy, jakby operę śpiewał. Karmiłaś go w ogóle?
— Tak, po grafiku — burknęła Lena, wstając.
Ale spojrzawszy na macochę, zastygła. Ta wyglądała na zmęczoną. Torby ciężkie, twarz blada, a w rękach… koperta.
— Patrz, co ci przywiozłam — powiedziała niespodziewanie miękko Weronika, podając kopertę. — Jest tam coś o twojej mamie.
Lena zaniepokoiła się:
— O mamie?
— Twoja mama miała siostrę. Wyszła za Łotysza i wyjechała. Sama cię szukała, ale… W Sandomierzu się z nią spotkałam. Zostawiła
Lidia westchnęła cicho, wycierając dłonie w fartuch, ale zanim zdążyła się obejrzeć, czuła już na swojej siwiejącej głowie delikatne, pełne wdzięczności dotknięcie dłoni Arlety.
“Idiotka jedna” mruknęła pod nosem, kryjąc łzę w kąciku oka i odwracając się do garnka z parującymi pierogami, serce przepełnione ciepłem tej najbardziej nieoczekiwanej i cichej miłości, która wyrosła z ciernia nienawiści jak kwiat na zgliszczach, trwała nieugięcie, głupia, uparta i ich własna do szpiku kości.