Zdarza się, iż szukać miłości w miejscu pracy to sprawa niepoważna. Ale ja nie szukałam. Miłość sama mnie znalazła. I to nie w postaci eleganckiego kolegi z filiżanką kawy i krawatem, ale w postaci milczącego mężczyzny w czarnym aucie, czekającego w kolejce po paliwo. Pracowałam na stacji benzynowej.
Na początku po prostu na mnie patrzył. Potem zaczął się uśmiechać. A następnie, jak mi się wydawało, nauczył się mojego grafiku i przyjeżdżał tylko wtedy, gdy byłam na zmianie. Nazywałam się Ania. Miałam 33 lata. Byłam taką dziewczyną: platynowa blondynka, odważna, bezpośrednia, z charakterem ukształtowanym w męskim środowisku pracy. A on… on był inny. 42 lata, oczy koloru lutowego nieba, ramiona, jakby mógł nimi zburzyć ściany. I ten uśmiech… Ciepły, spokojny, lekko chłopięcy.
Nazywał się Michał. Mieszkał w domu niedaleko stacji, z synem i psem o imieniu Roki. Syn z poprzedniego związku. Żona ich zostawiła. On nie pracował. Utrzymywał się z wynajmu czterech mieszkań, które odziedziczył po babci, i po prostu żył. Podróżował, spacerował, odpoczywał.
Pewnego dnia przyjechał do dystrybutora i powiedział: „Jedźmy, pokażę ci miasto, w którym się zakochasz”. Potem było inne miasto. I kolejne. Piliśmy piwo w niemal pustych kawiarniach, jeździliśmy do nadmorskich pensjonatów poza sezonem, nocowaliśmy przy szumie fal, spacerowaliśmy po targach w Pradze i Budapeszcie, słuchaliśmy jazzu we Wrocławiu.
Zakochałam się. Całkowicie się w nim zatraciłam. Ja, która zawsze ceniłam sobie swobodę i nie wierzyłam w papiery, po trzech miesiącach zamieszkałam z nim. Niczego nie formalizowaliśmy, po prostu byliśmy razem.
Najpierw wspominałam o dziecku. Marzyłam. Wyobrażałam sobie, jak spacerujemy we troje: ja, on i maluszek. Ale Michał był stanowczy. Powiedział, iż już “odsiedział wyrok” ojcostwa i drugi raz tego nie podpisze. A przede wszystkim, dzieci przeszkadzają w wolności.
„Nie polecisz na weekend do Tbilisi z brzuchem, Aniu, a potem z wózkiem po bruku. To nie będzie życie, a więzienie”. Mówił to tak spokojnie i pewnie, iż ja, jakby zahipnotyzowana, zaczęłam sama bać się przyszłego dziecka.
Tak mijały lata. Stałam się ulizana baletnica jego bezproblemowego życia. Gotowałam, prasowałam, kupowałam ulubione serki, śmiałam się wtedy, gdy trzeba, a on… Coraz częściej oglądał piłkę nożną, leniwie przeglądał gazety i mówił, iż jestem „tą jedyną”.
Jego syn dorósł. Na początku mnie nie znosił. Potem zaczął patrzeć z zainteresowaniem. A potem przyprowadził do domu dziewczynę – taką, jaka ja byłam sześć lat temu. Młodą, energiczną, blondynkę. Nocowała u nas, śmiała się z moich żartów, nazywała mnie „Anusia”.
Patrzyłam na nią i wszystko rozumiałam. Chciałam krzyknąć: „Uciekaj! Nie przegap swojego życia, jak ja! Nie zatracaj się, nie trać głosu, nie porzucaj marzeń. Jeszcze możesz wszystko zmienić!”
A ja? Już nie wierzę. Mam 39 lat. Nie mam dzieci. Rzuciłam pracę, zgubiłam przyjaciół, straciłam rodziców. Zostałam tylko ja, Michał, Roki i korodująca miłość, która od dawna jest raczej przyzwyczajeniem.
On wciąż nie pracuje. Wciąż zbiera czynsz z mieszkań, wciąż pije piwo każdego wieczoru. A ja wciąż stawiam przed nim talerz z sałatką i czekam. Czekam, aby znów poczuć, iż jeszcze nie wszystko stracone. Ale to złudzenie.
Czasem nocą, gdy on śpi, wychodzę na balkon i patrzę na niebo. I wydaje mi się, iż jeżeli bardzo się postaram, mogę wszystko zmienić. Tylko już za późno. Już za późno.”