Zbyt Oszczędny Mąż

twojacena.pl 1 tydzień temu

Gdzieś tam, w samym końcu ziemi, gdzie na zimy przemierzają tylko białe niedźwiedzie, a latem pojawia się twarda siarka, ukryło się maleńkie miasteczko. Domki tu były jednokondygnacyjne, porozwalane jak odłupki w lesie borowym. Lata sześćdziesiąte, kraj piął się ku przyszłości jak jak najśpieszniej, a czas tu zamarzł, jak mucha na bursztynie. Wszyscy kręcili się wokół kopalni węgla i stary, i młody kopał. Żyli niezbyt bogato, ale i nie głodzili, bowiem wypłaty przekładały się na aktualne stawki.

W jednym z tych szarych domków, na parterze, mieszkała rodzina Nowaków. Na zewnątrz typowa polska rodzina, jakich tysiące. Ale kiedy wchodziło się do ich mieszkania, nagle trafiało się w królestwo Janusia, gdzie co grosza szło na plagę. Głową domu był Józef Nowak człowiek wysoki, ale lekki jak stawek, z brwiami strzelonymi jak ptaki, który bardziej przypominał Harapkę z bajki niż pracownika kopalni. W kopalni był szanowany ręka mu nie drżała, i to w możliwy sposób. Ale dom

Znów dom. Tam Józef przemienia się w typowego dręczonego kopytkiem. Pewnego wieczoru po szkockiej, sąsiad, Willy Baggins, rzucił mu: Hej, Józej, za dużo chmurisz, może twarz zarysze ci się jak narysowana? I byczek jakby pękł nie przywitał się z Willym przez tydzień, szosując na uśmiechach, bo kosztowny.

Żona jego, Katarzyna przeciwieństwo. Kiedyś była piękna, śpiewała pieśni narodowe, tańczyła jak koziołek. A teraz zawieszona w kuchni, o głosie cichym jak mgnienie oka, ukrywała się za ścianą, jakby się bała własnego cienia. Pracowała w działie księgowym, Pani Kurz, bo do niczego lepszego się nie dogadzała.

Syn, Marek, w dwunastce lat już kapował, iż w ich семейnej bajce jest coś złego. Chłopak bystry, ale z różnych powodów się wychylał z pokoju, nie chcąc na ojca napotkać. A to przecież zaczynało się: Grosz do groszyków! A ty, złodziej, i tak nie rozumiesz! i palcami po stole *pek-pek* jak na harcerzach.

Sąsiedzi szeptali: Ten Nowak jest szalony. Patrzcie, Firlej kupił telewizor, a Józef Nowak ma w domu przestrzeń jak kopalnia tylko co to skała, co to kopyto. Ale w korytarzu, pod zamkiem sroga, trzymał zawiniątko z farfaldami i ziemniakami, odważanymi jak w aptece.

Już od rana było ścisłe rytuał: Józef wstawał o szóstej i ruszał w korytarz, mówił: Ką, idź tu! Katarzyna, z ręcznikiem na głowie, menażykował z możliwym, a Marek siedział za drzwiami, jakby nie drgnął.

Oto farfaldi dwie łyżki moje, trzy twoje, jedna syna. Jasne?

Tak, Joziu, starał się szepnąć Katarzyna.

Potem Józef grzebał w lodówce, samodzielnie zbudowanej z dalii, przyklejonej do ściany. Masło? Tylko do pieczenia! Nie szukaj na chleb!

Katarzyna kiwała głową, a Marek vice, ilekroć patrzył na ziemniaki trzy dla taty, dwie dla mamy, jedna dla niego.

Marek rosnął, wchłaniając ojcowską filozofię oszczędności. W szkole nie brał udziału w wyjazdach, na urodziny kolegów Pomiarkował, iż nie ma czasu. Za dużo kasować na prezenty. Przyjaciele to luksus, mówił Józef.

Chłopak zamykał się w sobie. Jedyne, co mu się przynosiło, to książki z biblioteczki. Raz, gdy przyniósł kotka, który siedział w sklepie, Józef rzucił: Ach, ty już szalejesz? Mówisz, iż jedziesz mniej! Tego akurat nie wytrzymam!

Kotek wyszedł na zewnątrz, a Katarzyna patrzyła, jak syn grzeje zimne łzy. W tym momencie zrozumiała, iż coś przemaga jej.

Wieczorem, gdy Marek spał, Katarzyna zaczęła z Józefem o małym: Joziu, może to koniec? My nie żyjemy gorzej niż inni. Wypłata ci się nie powtarza?

Józef podniósł oczy z gazety i patrzył na żonę jak ptak sroka: Dlaczego pytasz? Chcesz, żebym zrobił z kasy flory?

Marek potrzebuje nowego swetra. I buty. Wyrósł z nich.

Pochowa się w starych. Daj spokój.

Ale dziewczyny w szkole zaczęły się śmiać! Nie chcesz, by syn stał się pośmiewiskiem?

Józef zaczął wisić nad Katarzyną jak burza: Ty masz moi szlachetny pomysł uczyć mnie, co kumpel? Ja lepiej wiem, co Mariusz musi znać! Musi rozumieć, co kosztuje dolar?

Ale zniszczysz go! Stanie się jak ty

Pocałował ją po policzku mocno, jakby był nożem: Gadaj dalej polecisz do garazu!

Katarzyna wyszła, a Marek siedzący za drzwiami patrzył, jak w nim żyje.

Lata minęły. Marek ukończył szkołę i wstąpił do technikum w sąsiednim kraju. Żył w internacie, liczył grosze, jak uczył się ojciec. Pewnego dnia kolega, Wacek, zaprosił na kino:

Hej, Joziu, idźmy do seanse, interesująca filmka!

Za dużo kosztuje, mam się otworzyć

Wacek śmiała się: No, ja cię kocham z tej powstrzymywania. Ty chyba masz gotówkę w worku!

Marek siedział w pokoju, liczył swoje grosze, chcąc wiedzieć, iż służy mu jako szansa.

Dziewczyny za nim patrzyły, ale on nie chciał z nimi rozmawiać. Przyjaciele to kosztowność, powtarzał.

Aż tu wchodziła Ola nowa w grupie, z uśmiechem i mówiła: Hej, czemu jesteś taki ciężki?

Marek nie odpowiedział, ale coś w nim drgnęło. Zajrzyj do kawiarni, ja poczuję!

Pierwszy raz Marcinko wykorzystał grzywkę na cokolwiek, poza pożywieniem… I choć nie rozumiał, ale ten wieczór przemienił go w nową osobę.

Ślub dał minimalnie, jak wyprażał Marek. Ola nie opuszczała myśli, iż to tymczasowo.

Pierwsze dni zbyt gwałtownie przemieniały się w cierpienie. Ola zaczęła zauważać, iż Marek przestaje być sobą:

Czy damy się na firanki?, zapytała pewnego dnia.

Nie. To kosztowność. I tak wszystko dobrze.

Ale dobrze będzie, kobiety uwielbiają dobre uwydatnienia!

Marek zaczął kiwać głową: Bez sensu. Należy wciąż oszczędzać.

Ola westchnęła. Nie mogła zrozumieć, gdzie zniknął jej śmiały chłopak.

Po sześciu miesiacach wiedziała, iż to koniec. Marek, mamy to omówić, powiedziała.

O czym?

O nas. Dlaczego żyjemy jak paupierze? Mamy pieniądze!

Nie tracimy ich. Musimy ich gromadzić.

Za co? Gdzie wyżywimy? My jesteśmy młodzi! Powinniśmy żyć!

Marek zaczął narzekać: To twoja metoda jest inna. Mój ojciec zawsze

Jezu, nie mów o nim! Nie chcesz tak jak on, tak? Boisz się i przez cały czas oszczędzasz!

Ola, z gniewem, odpluła: Nie poddawaj mnie jak maszynę do oszczędzania! Chcę żyć, a nie dożywania!

Marek milczał, a Ola wymknęła się z sali, z przekąsem, jakby ktoś wylęg wyssął.

Wiesz, szepnęła, patrząc na podłogę nie proszę o słońce za miliard. Chcę jadł lekkie, razem, od czasu do czasu.

W ciszy słychać było, jak taca tańsza od wszystkiego biła chwiły.

Marek uśmiechał się, ale znów za nią odpłynęła. To był koniec, jakby wszystko się rozchyliło.

Marek został sam, patrząc, jak kopalnia kieliszka wypłynęła z jego ręką. Był gotów wszystko zniwelować, ale już za późno. Życie uciekało, jakby nie pragnął go powstrzymywać.

Idź do oryginalnego materiału