ZAWIEDZIONA NARZECZONA: OPOWIEŚĆ O NIEPRZYJĘTYM SERCU

polregion.pl 23 godzin temu

**OLKA: OPOWIEŚĆ O NIECHCIANEJ SYNOWEJ**

Gdy Michał przyprowadził do domu swoją dziewczynę Olkę, w powietrzu zawisło napięcie. Ojciec, Jan Kowalski, siedział w kącie cicho, ani słowa—ani za, ani przeciw. Czuło się, iż jego zdanie nie liczyło się w tym domu. Za to matka, Zofia Kowalska, nie omieszkała zadać kolejnej tuziny pytań. Spoglądała na Olkę podejrzliwie, jakby próbowała dostrzec w niej podstęp, brak szczerości albo po prostu „to nie to”.

Olka od razu jej się nie spodobała. Niewysoka, niepozorna, ubrana zbyt prosto—jak uczennica. Warkoczyki tylko potęgowały to wrażenie. Gdzie manicure, makijaż, modne ciuchy? Nie taką synową widziała dla swego jedynego syna. U sąsiadów dziewczyna, Kasia—postawna, błyskotliwa, ojciec dyrektorem mleczarni, matka główną księgową. I Kasia zawsze zerkała na Michała. Taką powinien brać za żonę, nie tę… szarą myszkę.

Ale Michał był niewzruszony. Kochał Olkę do szaleństwa. Gdy matka odciągnęła go na bok i zaczęła namawiać, by pomyślał o Kasi, przerwał jej ostro:
— Kocham Olkę. Już złożyliśmy papiery. Dość, mamo, tych rozmów.

Ślub wyprawili cicho, skromnie—tak chciała Olka. Mówiła, iż lepiej oszczędzić na życie. Matka Michała była wściekła, uważała to za kompromitację. Ale i tym razem Michał stanął po stronie żony.

Młodzi mieszkali z rodzicami. Zofia Kowalska nieustannie krytykowała synową: albo źle gotuje, albo o syna nie dba, albo sprząta byle jak. Michał długo znosił, aż pewnego dnia oznajmił stanowczo:
— Wyprowadzamy się.

Wynajęli mieszkanie. Pieniędzy brakowało, było ciężko, ale Michał harował jak wół. Potem wpadł na pomysł budowy własnego domu. A tu jeszcze Olka poszła studiować pedagogikę—wsparcia z jej strony było jak na lekarstwo. Wszystko trzymało się tylko dzięki jego uporowi.

Olka uczyła się pilnie, skończyła z wyróżnieniem. Uradowana, pobiegła do teściowej—myślała, iż może wreszcie ta zobaczy, jak się stara. Ale Zofia Kowalska tylko burknęła:
— Męczysz mojego syna. Nie taką żonę powinieneś był wybrać, Michał. Z Kasią byłoby ci lżej.

Olka wyszła ze łzami w oczach. Michałowi się nie poskarżyła. I tak w jej życiu było już sporo bólu. Ojciec je zostawił, gdy matka się rozpiła. A matka, choć kochała córkę, po pijanemu stawała się obca, straszna. Olka głodowała, chowała się przed pijącymi gośćmi. Tylko miłość do Michała stała się jej ratunkiem.

Urządzili dom, przyszły dzieci. Najpierw pracowała jako nauczycielka, potem została wicedyrektorką. Urodziło się dwóch synów—Kacper i Bartosz. Teściowa uwielbiała wnuków. Niańczyła ich z radością, ale do Olki podchodziła wciąż chłodno, niemal wrogo. Rozmawiały tylko na poziomie „cześć”—„pa”.

Synowie dorośli, poszli do szkoły lotniczej w innym mieście. Najpierw jeden, potem drugi. Dom opustoszał. Jan Kowalski umarł—cicho, niezauważalnie, tak jak żył. Zofia Kowalska została sama, ale choćby teraz nie chciała przychodzić do Olki. Wewnętrzny lód nigdy nie stopniał.

Olka skończyła 45 lat. Na urodziny zjechali się wszyscy—synowie z narzeczonymi, przyjaciele, sąsiedzi. choćby teściowa przyszła, choć siedziała z boku. W środku zabawy Olce nagle zrobiło się słabo. Usiadła, zbladła. Wszyscy się przestraszyli.

Następnego dnia poszła do szpitala. Wróciła z wieścią, od której sama oniemiała: była w ciąży. Michałowi powiedziała wieczorem. Milczał długo, w końcu szepnął łagodnie:
— Za późno już, Olu. Trzeba z tym skończyć. Ludzie się będą śmiać…

Skinęła głową. Ale w środku coś się złamało. Została sama, skulona od bólu. Rano poszła do teściowej. Własnej matki już nie było, nie miała z kim pogadać. Myślała: może usłyszy od niej twarde słowo—wtedy łatwiej będzie się zdecydować…

Zofia Kowalska milczała. Potem nagle wybuchnęła płaczem. Zaczęła opowiadać, jak Michał urodził się słaby, jak ratowała go nocami, jak bała się go stracić. Olka słuchała w ciszy, aż w końcu podeszła i przytuliła ją—pierwszy raz. I sama rozpłakała się, zaczęła mówić o dzieciństwie, o pijackich ciągach matki, o strachu i głodzie.

Płakały może godzinę. Razem. Obce, a w tej chwili—tak bliskie.

A wieczorem teściowa przyszła do nich do domu. Bez zapowiedzi.
— Nie przychodzę do ciebie, Michał. Przyszłam do Olki—powiedziała.
Olka wybuchnęła płaczem. Nikt nigdy tak do niej nie mówił—ani matka, ani teściowa.

Usiedli przy stole. Zofia Kowalska wzięła Olkę za rękę:
— Nie waż się tego usunąć. Dziecko urodzimy. Damy radę. Nie jesteś jeszcze stara. To szczęście. Nie każdemu się ono trafia. A Michałowi sama to wyłożę.

Tak zadecydowali. I we adekwatnym czasie Olka urodziła dziewczynkę—Zosię. Taką ślicznotkę, z kręconymi włoskami i długimi rzęsami. Gdy położyli ją mamie na piersi, ta nie wytrzymała i zapłakała—z radości.

Michał i teściowa odebrali je ze szpitala. Zofia Kowalska sprzedała stare mieszkanie i przeprowadziła się bliżej, by pomagać z dzieckiem. Przychodziła codziennie jak do pracy. Ona i Olka nie tylko się dogadywały—stały się przyjaciółkami. Godzinami gawędziły w kuchni, plotkowały, śmiały się.

I po raz pierwszy w życiu Olka miała mamę. Nie rodzoną—ale prawdziwą. Ciepłą, akceptującą. Taką, która przytuliła w ciężkiej chwili i powiedziała: „Nie jesteś sama”. A to było najcenniejsze, co można usłyszeć na tym świecie.

Idź do oryginalnego materiału