„Zaufaliśmy teściowej klucze do mieszkania, a ona postanowiła urządzić kontrolę czystości”
Moja teściowa – Kazimiera Kazimierzówna, kobieta w podeszłym wieku, o surowym spojrzeniu i żelaznym charakterze. Z mężem nie uważaliśmy jej za despotyczną czy wrogą, wręcz przeciwnie – zawsze wydawało się, iż ma z synem ciepłą, serdeczną relację, a ze mną trzymała się uprzejwie, choć zdystansowanie. Aż do czasu, gdy wyjechaliśmy na wakacje do Turcji i zostawiliśmy jej klucze… tylko po to, by podlewała kwiaty.
– Kazimiero – mówię przed odlotem – oto klucz od górnego zamka, a ten od dolnego. Niech pani zajrzy raz czy dwa, sprawdzi, czy wszystko w porządku, nakarmi rybki, podleje roślinki. No i, gdyby coś – proszę dzwonić.
Tydzień nad Morzem Śródziemnym był cudowny: słońce, plaża, romantyka. Wróciliśmy wypoczęci, opaleni i niczego niepodejrzewający. Życie toczyło się zwyczajnie: praca, dom, wieczorne seriale. Tylko coś… nie dawało spokoju. Raz kubek stał nie tam, gdzie powinien, raz ręcznik wisiał inaczej. Myślałam – przywidziało się. Zmęczenie. Mąż też wzruszał ramionami: – Fantazjujesz.
Aż pewnego piątku skończyłam pracę wcześniej. gwałtownie załatwiłam sprawy w biurze, pożegnałam się z szefem i ruszyłam do domu. Otwieram drzwi – a w przedpokoju… buty teściowej. Na wieszaku – jej znany płaszcz. A sama Kazimiera Kazimierzówna siedzi w kuchni, pije herbatę i… wertuje rachunki za media.
– Dzień dobry – powiedziałam, tłumiąc drżenie głosu. – Co pani tu robi?
Teściowa podskoczyła, jakby poraził ją prąd:
– Ojej, Zuzanno, tak wcześnie?!
– Mam się z panią uzgadniać? Wracam do własnego mieszkania. A pani?
– No… postanowiłam sprawdzić, jak sobie radzicie. I w ogóle… mam do ciebie parę słów.
Reszta przypominała scenę z dramatu. Wskazała na kurz pod komodą, zajrzała do lodówki z miną sanepidu i oznajmiła:
– Gdzie żurek? Gdzie schabowe? Czym wy się w ogóle żywicie? Nie takiej przyszłości życzyłam synowi. Był zadbany, najedzony, a teraz? Wraca z roboty – ani ciepłego, ani domowego. Następnym razem przyjdę sprawdzić lodówkę. Niech stoi pełna domowego jedzenia. I proszę o porządek. Dusicie się tu w brudzie.
Milczałam. W środku kipiało. Było mi wstyd, przykro, gorzko. Potem mruknęła coś w stylu: „Wybacz, nie chciałam urazić”, narzuciła płaszcz i wyszła. A ja stałam w przedpokoju z gulą w gardle, bezsilna. Czułam się okradziona. Nie z rzeczy – z prywatności, spokoju, granic.
Ale po chwili dogoniłam ją przy windzie.
– Proszę – rzekłam, podając klucze. – Tylko bez kontroli. Żadnych inspekcji, uwag, ocen. Chce pani pomóc – proszę. Nie – niech pani nie przeszkadza.
Teściowa zawahała się, udając, iż nie bierze:
– No dobrze… Nie gniewaj się, Zuzanno. Troszczę się, to wszystko.
Następnego dnia wróciłam z pracy i mało nie płakałam. Na kuchence bulgotał gar barszczu. Obok kartka: „Powiedz Krzysiowi, iż sama ugotowałaś. Ucieszy się!”.
Wtedy po raz pierwszy od dawna się uśmiechnęłam. Może nie wszystko stracone? Może da się z nią dogadać. Grunt – nie milczeć, ale mówić. Szczerze, spokojnie, stanowczo. Bo klucze to nie tylko do drzwi – ale i do granic. A gdy je powierzasz, trzeba pilnować, by ich nie nadużyto.