Na obrzeżach małego miasteczka pod Katowicami była stara uliczka, którą czas jakby ominął. Jezdnia w dziurach, autobusy jeździły raz na ruski rok, a sąsiadów można było policzyć na palcach jednej ręki. Ale ostatnio coś się zmieniło – coraz więcej miejskich uciekinierów szukało tu spokoju. Jeden po drugim domy zmieniały właścicieli – jedni remontowali, drudzy burzyli do fundamentów, stawiając nowe, przestronne domy.
Krzysztof i Bożena też się zdecydowali na przeprowadzkę. Stary domek na końcu ulicy nie kosztował fortuny, a mieszkanie w mieście zostawili córce. Wyremontowali, wyłożyli podwórko kostką, choćby rabatkę założyli – dokładnie tak, jak marzyli. Zięć przywiózł z działkowej szkółki małą jodełkę. Posadzili ją przy płocie, żeby było widać z ulicy.
Na początku drzewko marniało, jakby nie mogło się przyzwyczaić. Ale Bożena z Krzysztofem nie poddawali się – nawozili, podlewali, rozmawiali z nią jak z człowiekiem. I pewnego dnia jodełka ruszyła w górę. Powoli, ale stanowczo. Pierwszą zimę ubrali w bombki, dzieci i wnuki zrobiły zdjęcia – i tak co święta pod jodełką były lampki, euforia i rodzinne fotografie.
Po dwóch latach stała się naprawdę piękna. Zielona, smukła, z miękkimi igłami. Latem wokół rozkwitła trawa, a małżeństwo marzyło już o ławeczce, żeby wieczorami siedzieć w cieniu. Ale pewnego ranka Bożena wyszła na podwórko – i zastygła. Jodły nie było. Tylko pień. A trochę dalej, przy śmietniku – porzucone ciało ukochanego drzewka.
Szok. Histeria. Rozpacz. Kto mógł zrobić coś takiego – latem, nie zimą, nie w święta?
Krzysztof, z zaciśniętymi pięściami, poszedł do sąsiadki z naprzeciwka – Marii Kazimierczak. Ta od dawna patrzyła na nich z irytacją. Miała stary, ale zadbany dom po rodzicach. Sama była wdową, syn odwiedzał ją rzadko. A nowi sąsiedzi byli dla niej jak drzazga w oku.
— Po co tak barbarzyńsko, Pani Mario? — zapytał Krzysztof bez agresji, ale z goryczą.
— Świetnie wam się żyje! — odcięła się ostro. — Dwa samochody! Podwórko jak u Niemca! A ta wasza jodła to mi oczy kłuła. Wnuki wrzeszczą, biegają, nie można odpocząć.
— Przecież to święta… Bombki… Rodzina… — próbował się tłumaczyć.
— A ja mam latem okna zamykać, jak wasze rozwrzeszczane bachory pod nimi hasają?
Zawrócił bez słowa. W domu opowiedział wszystko żonie. Bożena długo milczała, w końcu otarła łzy i powiedziała:
— Z zazdrości. Inaczej się nie da tego wytłumaczyć.
— Zazdrość to trucizna. Przecież my też emeryci. Tylko iż lubimy ładnie żyć. Dla siebie i dla wnuków.
Po tygodniu zięć znów przyjechał i przywiózł dwie jodełki – niziutkie, ale puszyste, z korzeniami. Posadzili jedną przy furtce, a drugą Krzysztof wziął… i poszedł z nią znowu do Marii Kazimierczak. Chciał się pogodzić, może jej serce choć trochę zmięknie.
— Nie potrzebuję waszej jałmużny! — warknęła. — Sadźcie u siebie, ja mam swoje.
Krzysztof już się odwracał, gdy zza płotu wychyliła się starsza sąsiadka – ciocia Wiesia, koło osiemdziesiątki, mieszkała parę domów dalej.
— Drzewko dajesz? Wezmę, synku. Niech rośnie.
— A po co wam, Wiesiu Janowna? Przecież sama jesteście…
— To niech rośnie. Może jak mnie już nie będzie, to dom dostanie się dobrym ludziom, a oni pod jodełką będą mnie wspominać.
Krzysztofa ścisnęło w gardle. Z Bożeną posadzili jodełkę dla cioci Wiesi, pokazali, jak ją pielęgnować, obiecali doglądać. Potem Bożena upiekła szarlotkę – chciała spróbować jeszcze raz dogadać się z Marią Kazimierczak, zanieść jej kawałek.
Ale Krzysztof powstrzymał ją:
— Nie warto. Powie, iż zatrute. Lepiej powiem, iż kamery zamontowaliśmy. Teraz każdy centymetr działki jest podglądany.
I rzeczywiście – monitoring już działał. Krzysztof podszedł do sąsiadki i, bez gróźb, ale stanowczo, oznajmił:
— Kamery są. Jak jeszcze raz coś – na policję. To już wandalizm, jest paragraf.
Nic nie odpowiedziała. Tylko oczy jej biegały.
Od tamtej pory ani śmieci pod płotem, ani krzyków za plecami. Spokój wrócił. A jodła… Nowa jodła rosła. A stara – została w pamięci. Jak symbol dobroci, prostoty – i tej zazdrości, która ludzi naprawdę szpeci.