Wzywa mnie do rodzinnego domu — a ja nie chcę być służącą jego rodziny.
Nazywam się Zuzanna, mam dwadzieścia sześć lat. Z mężem — Jakubem — jesteśmy małżeństwem od prawie dwóch lat. Mieszkamy w Poznaniu, w przytulnym dwupokojowym mieszkaniu, które odziedziczyłam po babci. Na początku było spokojnie, Jakub nie miał nic przeciwko życiu w moim mieszkaniu, wszystko mu tu odpowiadało. Ale niedawno, jak grom z jasnego nieba, oznajmił: „Czas, żebyśmy się przeprowadzili do mojego rodzinnego domu, tam jest przestronnie, kiedyś będą dzieci — będzie gdzie się rozbiegać.”
Ale ja nie chcę „rozbiegać się” pod jednym dachem z jego hałaśliwą rodziną. Nie chcę zamieniać własnego mieszkania na siedzibę, gdzie panuje totalny patriarchat i ślepe posłuszeństwo. Tam, gdzie nie jestem żoną, tylko darmową siłą roboczą.
Dobrze pamiętam moją pierwszą wizytę w ich domu. Ogromny dom na obrzeżach — około 300 metrów kwadratowych, nie mniej. Mieszkają w nim teściowie, młodszy brat Jakuba — Kacper, jego żona Ewa i trójka dzieci. Pełna obsada. Gdy tylko przekroczyłam próg, od razu pokazano mi, gdzie jest moje miejsce. Kobiety — do kuchni, mężczyźni — do telewizora. Gdy jeszcze rozpakowywałam torbę, teściowa wręczyła mi nóż i kazała kroić sałatkę. Ani „proszę”, ani „jeśli to nie problem”. Po prostu rozkaz.
A przy kolacji patrzyłam, jak Ewa posłusznie biega tam i z powrotem, nie śmiąc się teściowej sprzeciwić ani słowem. Na każde jej pytanie — winny uśmiech i skinienie głowy. Wtedy wstrząsnęło mną to do szpiku kości. Wiedziałam jedno: takiego losu nie chcę. Za nic. Nie jestem cichą Ewą i nie zamierzam się naginać.
Gdy z Jakubem postanowiliśmy wyjechać, teściowa krzyknęła głośno:
— A naczynia kto po sobie pozmywa?
Odwróciłam się i, patrząc jej prosto w oczy, odpowiedziałam:
— Za gości sprząta gospodarz. Jesteśmy w gościach, a nie na dodatkowej pracy.
Po tym rozpętała się burza oburzenia. Nazwano mnie niewdzięczną, bezczelną, zepsutą miejską lalą. A ja tylko patrzyłam i rozumiałam: nigdy nie będzie tu dla mnie miejsca.
Jakub wtedy mnie wsparł. Wyjechaliśmy. Pół roku było spokojnie. Z rodziną kontakt utrzymywał on — ja trzymałam się z boku. Ale potem zaczęły się rozmowy o przeprowadzce. Najpierw aluzjami, potem coraz wyraźniej.
— Tam jest miejsce, tam jest rodzina — powtarzał. — Mama pomoże z dziećmi, będziesz mogła odetchnąć. A twoje mieszkanie wynajmiemy — będzie dodatkowy dochód.
— A praca? — pytałam. — Nie rzucę wszystkiego, żeby jechać na wieś, czterdzieści kilometrów od miasta. Czym będę się tam zajmować?
— Nie będziesz musiała pracować — wzruszył ramionami. — Urodzisz dziecko, będziesz zajmować się domem, jak wszyscy. Kobieta powinna być w domu.
To była ostatnia kropla. Jestem kobietą z wykształceniem, karierą, własnymi celami. Pracuję jako redaktorka, kocham swoją pracę, wszystko osiągnęłam sama. A on mi mówi, iż moje miejsce jest przy kuchni i pieluchach? W domu, gdzie będą na mnie krzyczeć za nieumytą garść i uczyć, jak trzeba rodzić i gotować zupę?
Rozumiem, iż mój mąż jest produktem swojego środowiska. Tam synowie to kontynuatorzy rodu, a żony — obce, które mają milczeć i dziękować, iż wpuszczono je do stołu. Ale ja nie jestem z tych, co łykają urazy. Milczałam, gdy teściowa mnie upokarzała. Milczałam, gdy szwagier z uśmieszkiem mówił: „Nasza Ewa się nie buntuje!” Ale teraz już milczeć nie będę.
Powiedziałam Jakubowi wyraźnie:
— Albo żyjemy osobno i szanujemy granice, albo wracasz do swojego rodowego gniazda beze mnie
Obraził się. Stwierdził, iż rozwalę rodzinę. Że u nich w rodzinie nie ma zwyczaju, żeby synowie żyli „na cudzym terytorium”. A mnie to wisi. Moje mieszkanie nie jest cudze. I moje zdanie to nie puste słowa.
Nie chcę się rozwodzić. Ale żyć z jego klanem też nie mam zamiaru. jeżeli nie zrezygnuje z pomysłu osadzenia mnie przy swoja mamusi, sama spakuję walizkę. Bo lepiej być samej, niż drugą po jego rodzinie.