Moje serce pęka z bólu i samotności. Jestem zmęczona walką w pojedynkę, podczas gdy moje dorosłe dzieci, dla których poświęciłam wszystko, choćby o mnie nie pamiętają. Postawiłam im ultimatum: albo zaczną mi pomagać, albo sprzedam cały majątek i przeprowadzę się do domu opieki, gdzie ktoś się mną zaopiekuje.
Z mężem, Stanisławem, poświęciliśmy życie naszym dzieciom – synowi Wojciechowi i córce Zofii. Byli naszym szczęściem, długo wyczekiwanymi dziećmi, dla których odmawialiśmy sobie wszystkiego. Oszczędzaliśmy na sobie, aby mieli najlepsze zabawki, ubrania i wykształcenie. Może rozpieszczaliśmy ich za bardzo, ale robiliśmy to z bezgranicznej miłości, z pragnienia, by dać im to, czego sami nie mieliśmy w młodości.
Najlepsi korepetytorzy, najlepsze uczelnie w Warszawie, wyjazdy za granicę – my ze Stanisławem płaciliśmy za wszystko. Dumna byłam z naszej rodziny, uważałam ją za wzór do naśladowania. Pracowaliśmy bez wytchnienia, aby dzieciom niczego nie brakowało, aby ich życie było lepsze niż nasze. Wierzyłam wtedy, iż będą nam wdzięczni.
Gdy Zofia wyszła za mąż i zaszła w ciążę, mój świat się zawalił: Stanisław zmarł nagle na zawał serca. Ledwo przetrwałam tę stratę – był moją podporą, moją drugą połówką. Ale trzymałam się dla córki, wiedząc, iż potrzebuje mojego wsparcia. Oddałam Zofii mieszkanie w centrum Krakowa, które odziedziczyłam po rodzicach. Gdy Wojciech się ożenił, przekazałam mu dwupokojowe mieszkanie po teściowej. Dzieci miały dach nad głową, ale nie spieszyłam się z formalnym przepisaniem nieruchomości.
W zeszłym roku przeszłam na emeryturę. Powinnam to zrobić dawno temu, ale zwlekałam do ostatniej chwili. W wieku 74 lat pracowałam lepiej niż niejeden młody człowiek, ale zdrowie zaczęło mnie zawodzić. Siły mnie opuszczały, a bóle stawów i serca stawały się nie do wytrzymania. Czułam, jak życie wymyka mi się z rąk.
Mój starszy wnuk, Jakub, poszedł już do szkoły, a Wojciech niedawno został ojcem. Pomagałam z Jakubiem, kiedy mogłam, ale na drugiego wnuka nie miałam już siły. I tak nikt nie prosił mnie o pomoc. A sama już nie dawałam rady. Gdy dzwoniłam do dzieci i prosiłam o choćby najmniejszą pomoc – przywieźć zakupy, pomóc w sprzątaniu – zawsze mieli tysiąc wymówek: praca, sprawy, zmęczenie.
Widywaliśmy się tylko na święta. Resztę czasu spędzałam sama, zmagając się z codziennością, mimo słabości i bólu. Pewnego dnia upadłam w kuchni i nie mogłam się podnieść. Gdyby nie sąsiadka Halina, która wezwała pogotowie, umarłabym tam, na zimnej podłodze. W szpitalu czekałam na dzieci, ale tylko usłyszałam: „Mamo, jesteśmy w pracy, nie możemy przyjść”. Gdy przyszła pora wyjścia, poprosiłam Zofię, żeby mnie odebrała, ale odpowiedziała zimno: „Weź taksówkę, przecież nie jesteś dzieckiem”.
Gdy tylko mnie wypisali, skontaktowałam się z lokalnym ośrodkiem pomocy społecznej. Poprosiłam o znalezienie dobrego domu opieki i sprawdzenie kosztów pobytu. Jestem zmęczona byciem ciężarem, zmęczona obojętnością. Chcę żyć tam, gdzie ktoś się mną zaopiekuje.
Gdy dzieci w końcu przyjechały, zebrałam całą swoją odwagę i powiedziałam: „Albo zaczniecie mi pomagać, albo sprzedam mieszkania i wyjadę do domu opieki. Pieniędzy mi starczy”. Zofia wybuchnęła: „Szantażujesz nas? Chcesz zostawić nas bez dachu nad głową? Mamy kredyty, dzieci, problemy, a ty myślisz tylko o sobie!” Jej słowa ciąły jak nóż. Dałam im wszystko, a oni nie potrafią przynieść mi choćby szklanki wody?
Byłam zgnieciona ich reakcją, ale ich obojętność tylko utwierdziła mnie w postanowieniu. Nie proszę o wiele – tylko o odrobinę troski, na którą zasłużyłam. Ale oni nie wyciągnęli żadnych wniosków. Nie chcę dożywać swoich dni w czterech ścianach, czując się niepotrzebna. Nie wiem, co będzie dalej, ale nie widzę innego wyjścia. Może to brzmieć jak groźba, ale to moja ostatnia szansa na godną starość.