Moje serce pęka z bólu i samotności. Jestem zmęczona walką w pojedynkę, podczas gdy moi dorośli dzieci, dla których poświęciłam wszystko, choćby o mnie nie pamiętają. Postawiłam im ultimatum: albo zaczną mi pomagać, albo sprzedam cały swój dobytek i przeprowadzę się do domu opieki, gdzie ktoś się mną zaopiekuje.
Z mężem, Janem, poświęciliśmy życie naszym dzieciom – synowi Krzysztofowi i córce Weronice. Byli naszym szczęściem, długo wyczekiwanymi dziećmi, dla których odmawialiśmy sobie wszystkiego. Oszczędzaliśmy na sobie, by mieli najlepsze zabawki, ubrania, wykształcenie. Może rozpieszczaliśmy ich za bardzo, ale robiliśmy to z bezgranicznej miłości, z pragnienia, by mieli to, czego nam samym brakowało w młodości.
Najlepsi korepetytorzy, prestiżowe uczelnie w Warszawie, wyjazdy za granicę – płaciliśmy za wszystko. Dumna byłam z naszej rodziny, uważałam ją za wzór. Rozpaczliwie pracowaliśmy, by niczego im nie brakowało, by mieli lepsze życie niż my. Wierzyłam wtedy, iż będą nam wdzięczni.
Gdy Weronika wyszła za mąż i zaszła w ciążę, mój świat się zawalił: Jan nagle zmarł na zawał serca. Ledwo przetrwałam tę stratę – był moją opoką, połową duszy. Trzymałam się jednak dla córki, wiedząc, iż potrzebuje mojego wsparcia. Oddałam Weronice mieszkanie w centrum Krakowa, które dostałam od rodziców. Gdy Krzysztof się ożenił, przekazałam mu dwupokojowe mieszkanie po teści. Dzieci miały dach nad głową, ale nie śpieszyłam się z formalnym przekazaniem im nieruchomości.
W zeszłym roku przeszłam na emeryturę. Powinnam to zrobić dawno, ale zwlekałam do ostatniej chwili. Mając 74 lata, pracowałam lepiej niż wielu młodszych, ale zdrowie zaczęło szwankować. Siły mnie opuszczały, a ból w stawach i sercu stawał się nie do zniesienia. Czułam, jak życie wymyka mi się z rąk.
Mój starszy wnuk, Bartek, poszedł już do szkoły, a Krzysztof niedawno doczekał się dziecka. Pomagałam z Bartkiem, gdy tylko mogłam, ale na drugiego wnuka nie starczało mi sił. Nikt też nie prosił mnie o pomoc. A sama już nie dawałam rady. Gdy dzwoniłam do dzieci i prosiłam o najmniejszą przysługę – przywiezienie zakupów, pomoc w sprzątaniu – zawsze mieli tysiąc wymówek: praca, obowiązki, zmęczenie.
Widywaliśmy się tylko od święta. Resztę czasu spędzałam sama, zmagając się z codziennością mimo słabości i bólu. Pewnego dnia upadłam w kuchni i nie mogłam się podnieść. Gdyby nie sąsiadka Grażyna, która wezwała pogotą, pewnie leżałabym tam do dziś, zapomniana przez wszystkich, na twardej podłodze.