Dawno temu świat Leonarda Kowalskiego zawalił się, by odrodzić się z popiołów z nowym, olśniewającym blaskiem. Wtedy jego sześcioletnia córka, Marta, jasny anioł w ludzkiej postaci, zaczęła tracić siły. Jej uśmiech, który niegdyś rozjaśniał choćby najciemniejsze pokoje, pojawiał się coraz rzadziej. Lekarze, początkowo powściągliwi, później lodowaci, wydali wyrok: nieuleczalna choroba. Guz mózgu. Słowo, którego nie da się wypowiedzieć bez drżenia. Ale dla Marty to nie był koniec to było wyzwanie, które przyjęła z godnością królowej.
Leonard i Halina, ludzie, których serca pękły, zanim zrozumieli, iż można je złamać, zrobili wszystko, by dać córce szansę na normalne życie. Marzyli, by Marta poszła do szkoły, poznała litery, nauczyła się liczyć, przeczytała bajkę przed snem. Marzyli o tym, co dla wielu było codziennością. Dla nich to był cud.
Zatrudnili nauczycielkę Danutę Wiśniewską, kobietę o ciepłych dłoniach i mądrym sercu. Już po dwóch tygodniach zauważyła niepokojący objaw: po każdej półgodzinnej lekcji Martę bolała głowa. Dziewczynka ściskała skronie, bladła, ale uparcie prosiła o więcej. Chcę się uczyć mówiła. Muszę zdążyć. Danuta, nie mogąc milczeć, delikatnie, ale stanowczo poradziła rodzicom, by poszli do lekarza:
To może być nie tylko zmęczenie. Trzeba to sprawdzić. Naprawdę. Bardzo poważnie.
Halina, kobieta o intuicji matki, poczuła, iż coś jest nie tak. Tego samego dnia zapisała córkę na badania. Następnego ranka cała rodzina ojciec, matka i krucha jak wiosenny kwiat Marta pojechała do szpitala. Leonard, silny, pewny siebie przedsiębiorca, przekonywał siebie: To tylko wiek przejściowy. Rozwijający się organizm. Wszystko minie. Nie mógł, po prostu nie był w stanie dopuścić do siebie myśli, iż jego córka jest chora. Marta była cudem długo wyczekiwaną córką, urodzoną, gdy Halina miała 37 lat, gdy wszyscy myśleli, iż już nie będą mieli dzieci. Każdego ranka szeptali: Dziękuję Ci, Boże, za nią. A teraz Bóg zdawał się odbierać swój dar.
Trzy godziny cała wieczność spędzili w klinice. Lekarz był zimny jak wiatr w styczniu. Następnego ranka, zostawiając Martę z nianią, rodzice wrócili po wyniki. W gabinecie powitały ich milczenie i ciężkie spojrzenie.
Wasze dziecko ma guza mózgu powiedział lekarz. Rokowania są niepomyślne.
Halina zachwiała się, jak podcięta. Twarz Leonarda skamieniała. Stał jak w mgle, nie wierząc, nie akceptując, nie chcąc. To nie mogło być prawdą. To była pomyłka. Pomyłka wszechświata. Pobiegli do innej kliniki, potem do kolejnej, do następnej. Wszędzie ten sam wyrok.
Rozpoczęła się walka. Walka o każdy dzień, o każdy oddech. Leonard i Halina sprzedali firmę, dom, samochód. Latali do Stanów, do Niemiec, do Izraela. Płacili za eksperymentalne metody, za najlepsze kliniki, za iskierki nadziei. Ale medycyna rozłożyła ręce. Marta gasła. Powoli, nieubłaganie. Ale zawsze z uśmiechem.
Pewnego wieczoru, gdy słońce chyliło się ku zachodowi, malując pokój na złoto, Marta cicho powiedziała do ojca:
Tato obiecałeś mi pieska na urodziny. Pamiętasz? Tak bardzo chcę się z nim pobawić Czy zdążę?
Serce Leonarda pękło. Ścisnął jej małą dłoń, patrzył w oczy pełne światła i szepnął:
Oczywiście, kochanie. Oczywiście, damy ci pieska. I na pewno się z nim pobawisz. Obiecuję.
Halina płakała całą noc. Leonard stał przy oknie, wpatrując się w ciemność, i szeptał w pustkę:
Dlaczego ją zabierasz? Taka dobra, taka jasna Weź mnie! Zamiast niej! Ja nie jestem światu potrzebny, ale ona ona jest potrzebna wszystkim!
Następnego ranka cicho wszedł do pokoju Marty, trzymając na rękach małego szczeniaka golden retrievera o oczach pełnych dobroci. Nagle piesek wyrwał się, pomknął po dywanie jak błyskawica i wskoczył na łóżko. Marta otworzyła oczy i po raz pierwszy od dawna się roześmiała.
Tato! Jaki on piękny! zawołała, przytulając szczeniaka. Nazwę go Zeus!
Od tego dnia byli nierozłączni. Zeus stał się jej cieniem, obrońcą, głosem, gdy słowa już nie przychodziły. Lekarze dawali Marcie pół roku. Przeżyła osiem miesięcy. Może to miłość do Zeusa dała jej siłę. A może to był dar z nieba dar, który miał trwać dalej.
Gdy Marta już nie mogła wstać, cicho rozmawiała z psem:
niedługo odejdę, Zeus. Na zawsze. Może mnie zapomnisz Ale chcę, żebyś pamiętał. Masz, weź moją obrączkę.
Zdjęła z palca maleńką złotą obrączkę i ostrożnie zawiesiła ją na obroży. Łzy spływały po jej policzkach.
Teraz na pewno mnie zapamiętasz. Obiecujesz.
Kilka dni później Marta odeszła. Cicho, w ramionach rodziców, z Zeusem u boku. Halina oszalała z rozpaczy. Leonard stał się sobie obcy. A Zeus nie chciał jeść, siedział na łóżku, wpatrywał się w pustkę i czekał. Po tygodniu zniknął. Leonard i Halina szukali go wszędzie: w parkach, na ulicach, w piwnicach. Czuli winę to nie był zwykły pies, to był ostatni dar Marty, jej dusza, żyjąca w pieszczotach i wierności.
Minął rok. Leonard otworzył lombard i pracownię jubilerską. Nazwał je Zeus. W każdej biżuterii cząstka pamięci, w każdym dźwięku kasy echo jej śmiechu.
Pewnego ranka Weronika, jego wierna pomocnica, powiedziała:
Leonardzie, przyszła dziewczynka. Płacze. Proszę, wyjdź do niej.
Wyszedł do holu i zastygł. Przed nim stała dziewczynka lat dziewięciu, w znoszonych ubraniach, ze strachem w oczach i oczami identycznymi jak oczy Marty. Te same ciemne, głębokie jak noc, pełne bólu i nadziei.
Co się stało, kochanie? spytał łagodnie.
Nazywam się Jadzia szepnęła. Mam psa Burego. Znalazłam go kiedyś, brudnego, głodnego. Ocaliłam go. Karmiłam, jak mogłam choćby kradłam jedzenie. Ciocia mnie za to biła. Mieszkaliśmy w piwnicy. Był moim obrońcą
Głos jej drż















