Zapakujecie nam jedzenie na wynos?” — niezapomniana wizyta

newsempire24.com 1 dzień temu

Dzisiaj miał miejsce jeden z tych dni, po których długo nie wiem, czy to był sen, czy rzeczywistość. Wizyta rodziny kolegi mojego męża na zawsze pozostanie w mojej pamięci jako chwila, przy której czuję dreszcz na plecach i postanowienie, by NIGDY więcej nie zapraszać „mało znanych miłych ludzi” pod swój dach.

Mieszkamy we Wrocławiu. Jestem domatorką, mamy przytulne mieszkanie – niewielkie, ale z duszą. Mamy jedną córkę, Zosię, i to wystarczy, by każdy dzień był pełen wrażeń. Mój mąż jest duszą towarzystwa, pracuje w zespole projektowym i często opowiada o pracy – kto co powiedział, jak się żartowało, kto kogo zastąpił. Szczególnie często w jego opowieściach pojawiał się Wojtek – sympatyczny, energiczny chłopak, podobno też niezawodny. Pomaga, gdy trzeba, zastąpi w zmianie, weźmie na siebie obowiązki kolegi. Mąż darzył go sympatią. Dlatego gdy pewnego dnia wspomniał, iż Wojtek z rodziną chcieliby nas odwiedzić, nie protestowałam. Choć byłam zaskoczona – wcześniej nie utrzymywaliśmy bliskich kontaktów.

I oto pewnego wieczoru stanęli w naszym progu – Wojtek, jego żona Kinga i ich młodsza córka. Dziewczynka w wieku naszej Zosi, więc ucieszyłam się, iż dzieci będą mogły się razem pobawić. Na początku wszystko wydawało się w porządku. Kinga wydała mi się miłą, uśmiechniętą kobietą… dopóki nie otworzyła ust. A mówiła tylko o jednym: dzieci, dzieci, dzieci. Mają troje, i jeżeli wierzyć jej słowom, cały świat im coś winien: państwo powinno płacić więcej, pracodawcy dawać urlopy na żądanie, a rodzice całymi dniami opiekować się wnukami.

Słuchałam, kiwałam głową, ale we mnie wrzało. Chciałam zapytać wprost: „A kiedy rodziłaś trójkę, myślałaś, iż ktoś zrobi wszystko za ciebie?” My z mężem mamy jedno dziecko i zdajemy sobie sprawę, ile to kosztuje – finansowo, emocjonalnie, fizycznie. Dlatego uznaliśmy, iż na razie wystarczy. A oni mają troje. I winny jest każdy, tylko nie oni: gospodarka, urząd miasta, babcie, szkoła… Wtedyl tylko nie ci, którzy podjęli decyzję o powiększeniu rodziny.

Milczałam. Bo nie lubię kłótni w swoim domu. Tym bardziej iż dzieci bawiły się spokojnie, a mąż, jak się zdawało, cieszył się z tego spotkania. Ja, jako dobra gospodyni, przygotowałam się zawczasu – upiekłam kurczaka, zrobiłam parę sałatek, gorące danie, choćby domowe ciasto. Nakryłam stół, witałam z uśmiechem. Choć sama więcej słuchałam niż jadłam. Goście też nie pałaszowali z apetytem, więc pomyślałam: może się krępują?

Jakże się myliłam…

Gdy kolacja dobiegała końca i już w duchu cieszyłam się, iż zostanie jedzenia – jutro nie będę musiała stać przy kuchni – Kinga, spokojnie popijając kompot, zwróciła się do mnie:

— A może nam pani zapakuje to na wynos? Kurczaka i sałatki… Specjalnie mało jedliśmy, żeby zabrać do domu. W weekend nie chce mi się gotować.

Na chwilę zapadła cisza. Zaniemówiłam. Nie mogłam uwierzyć, iż powiedziała to na głos. Bez zażenowania. Bez wstępu. Bez żartu. Naprawdę liczyła, iż wyjdzie od nas z torbami pełnymi jedzenia!

Nigdy nikomu nie pakowałam jedzenia na wynos – u nas tak się nie robi. Co jest w domu, to dla gości. Ale żeby gość sam prosił o zapakowanie? I jeszcze z taką miną, jakby to było oczywiste!

Spojrzałam na męża. Spuścił wzrok. Wiedział, iż sytuacja jest niezręczna. Wymusiłam uśmiech i wykrztusiłam:

— Zapakować? Hmm… nie mam pojemników, tylko w foliowe woreczki…

Kinga ucieszyła się i skinęła głową. Wojtek dyskretnie milczał. Spakowałam resztki do dwóch siatek, podałam. Przez cały czas w głowie dźwięczała mi jedna myśl: nigdy więcej…

Gdy wyszli, mąż powiedział:

— No cóż, pewnie tak już ma… Troje dzieci, mało czasu…

A ja tylko gorzko się uśmiechnęłam:

— Wiesz co, nieważne, do czego ktoś jest przyzwyczajony. Ja do takich gości – nigdy się nie przyzwyczaję.

Od tamtego wieczoru drzwi mojego domu są zamknięte dla tych, którzy przychodzą z pustymi rękoma, ale z wielkimi oczekiwaniami. A szczególnie – dla tych, którzy uważają moją kuchnię za darmową jadłodajnię.

Idź do oryginalnego materiału