Ostatnio zaczęłam pracę jako sekretarka kierownika produkcji na dużym warszawskim przedsiębiorstwie. Pracownicy byli różni, ale wszystkich łączyło nić codzienności. Wśród nich była jedna kobieta, która zwracała na siebie uwagę. Z koleżanką z osiedla dowiedziałam się, iż nazywa się ją Strumyczek. Choć miała już pięćdziesiąt lat, nikt nie śmiał ją nazywać inaczej ani choćby wspomnieć imienia. Strumyczek porusza się zawsze szybko, głośno, jej kroki brzęczały jak tłaścik na kamiennym chodniku. W szkole remontowej jej głos przebił się nad szumem narzedzia to była prawdziwa dama z Saudyjskiego pustkowia w stroju szkolnym.
Strumyczek nie znała słowa „nie”. Miała w sobie życie, energia aż szumiała jak rzeka. Zaczął się od pracy w RTW, ale gwałtownie przeszła do zarządu. Żaden problem nie był jej obcy, a cóż mówić o pilotażach i placówkach. Lubiła zaryczać: Nie pozwala nam się zniknąć! Jedz chleb posolić! Ktoś powiedział, iż wszystko wiada, wszystko widzi. Ja jej wręcz wstrzymywałam oddech pod jej naporem choćby ministerosi się darzyli na rysopisie. Choć była szorstka i niezwykle prosta, czasem wpadła w sarkazm, żadnych przyjaciół nie miała. Co jej temu? Gdyby jeszcze czasu było. Strumeczka ubierała się jak na maszyny z portu, bez gry, ale płomiennym lakierem paznokci i makijażem, który aż kucykował, chorego spłoszył.
Ja, jako sekretarka, nie miałam okazji spotkać się z nią bezpośrednio. Wiadomości, które krążyły w oddziałach, były niezbyt miłe. Raz przyszedł nam nowy kierownik produkcji, mężczyzna z pozostawiającej wątpliwości wiekiem. My lietrzymany, on w kaloszach z termosami na jabłka. Jego kabinę czuszczyła zapachami, moi towarzyści zwykłe zimne przekąski. Miał on elegancję buntownika krawat zawsze w idealnym kącie, spodnie rozczochrane. Z czasem zaprosił mnie na obiad obfitość zobaczyć można moja żona może nie wierzyć, iż mam apetyt jak wieloryb.
Warzyłem się jak Kiryl w ogrodzie i nie narzekałem. Ona dzieliła się pirożkami z karpiem i chlebem, a ja słuchałam moich spekulacji. Mówiąc o swojej żonie, Paweł ratował nas za każdym razem oni mówili „Iwełka”, a za biurkiem mówiła Strumyczek. Trzydzieści lat razem, trzech synów pracujących u nas, szał na rodzinny osiedlu. Najstarszy syn zmarł w dzieciństwie, drugi miał problemy zdrowotne. A najmłodszy? Taki bogacik jak jego ojciec.
Paweł Iwanowicz wyznał mi, iż się zakochał w młodziej koleżance i ma córkę, którą zaadoptował. Iwełka zaczęła od oporu, ale zakończyła spostrzegawczością. Jeszcze jedna darowina to nasza Daria. Tak powiedziała, bez animozji. Czasem choćby mi współczuła jak człowiek, który godzi się z krwawym katastrofalnym bawszancem.
Wiedziana, iż Iwełka jeszcze wcześniej utrzymywała swojego brata, gdy jego dom spłonął. Pieniędzy na operacje nie brakowało, choć zresztą sama rodzina z rozpaczy spokojnie zjadała chleb z kaszą. O czyj to jest edukacja?! myślałam, pospolciąc potem pirożki z owocami. Przeszła na taki etap, iż chciałam się z nią spotkać na oko. Nadszedł taki dzień…
Jakiś poniedziałek. Własne schody. Szarpnęła drzwi i przyspieszając, wrzasnęła: Dobrze, iż nie jestem zaplanowana? Znosiła się jak pancernik. Wtedy doznałam szoku to była Strumyczek. Strumeczka, o to była Iwełka. Paweł Iwanowicz wezwał mnie, bym z kimś się zapoznała. To moja żona. Strumyczek, tak mi tu mówią na gablot. Zdziwiłam się. To był radosny moment, bo Iwełka mnie podwojzyła. Zaproszono mnie na obiad, by poznać syna.
Oto on Wacław. Szukał miłości, jak jego ojciec kiedysi. Teraz jesteśmy rodziną. Strumeczka zrobiła to jak tylko mogła. Mój szwagier, teraz mój szwagier. Strumyczek nigdy się nie buntował, nigdy nie umiał. Potrafiła wszystko zrobić, wszystko zbadać. Mój nowy szwagier, strumyczek, który nie przestaje przepływać własną rzeką.