Jadwiga Kowalska wiele lat mieszkała sama w przytulnym dwupokojowym mieszkaniu w starej dzielnicy Poznania. Dom był ciepły, sąsiedzi życzliwi, w okolicy wszystko znajome do najmniejszego szczegółu. Z wiekiem kobieta coraz rzadziej wychodziła, spacerując głównie po podwórku, gdzie znała ją każda dusza — i młodzi, i starzy. Owdowiała wcześnie, ale nie narzekała. Wychowała córkę Ewę, dała jej wykształcenie, pomogła z mieszkaniem, gdy ta wyszła za mąż.
Ewa z mężem żyli całkiem dobrze, wychowywali syna Wojtka, a Jadwiga widywała ich głównie od święta. Nie obrażała się — rozumiała, iż młodzi mają swoje życie. Wszystko zmieniło się, gdy mąż porzucił Ewę. Zostawił ją dla młodszej, z synem i górą nieopłaconych rachunków.
Na początku córka trzymała fason, ale w końcu się załamała. Pieniędzy brakowało, Wojtka trzeba było posyłać do szkoły, a i samej chciało się wyglądać godnie. Wtedy przyjaciółka podsunęła pomysł: niech mama sprzeda mieszkanie i zamieszka z wami. Mądra rada — mówiła — jej nie będzie smutno, a wam lżej. Ewa nie długo myślała i przekonała matkę. „Po co nam osobne kąty? Jesteśmy rodziną. Wojtuś pod opieką, pieniądze z mieszkania na naukę — wszyscy skorzystają.”
Jadwiga, choć się wahała, w końcu się zgodziła. Sprzedała mieszkanie, oddała córce całą sumę, spakowała skromny dobytek i wprowadziła się do nich. Początkowo wszystko układało się, jak marzyła — gotowała, prała, sprzątała, odbierała wnuka ze szkoły. choćby wychodziła na podwórko, opowiadając sąsiadkom, jak to dzieci o niej pamiętają, przygarnęły, otoczyły troską. Sąsiadki słuchały i, szczerze mówiąc, wiele zazdrościło — komu nie zależy, by na starość być potrzebnym?
Minęło jednak kilka miesięcy — i euforia zamieniła się w łzy.
Ewa po rozwodzie stała się nerwowa. Wylewała złość na matkę. Jakby to Jadwiga była winna, iż mąż okazał się zdrajcą. Najpierw zaczęły się drobne pretensje: „Po co robisz rosół, skoro chciałam schabowe?”, „Znowu posprzątałaś tak, iż nic nie mogę znaleźć!” Potem przyszły milczenie, krzyki, zamknięte drzwi. „Nie wychodź z pokoju, gdy mam gości” — rzuciła pewnego dnia córka. I stało się jasne — Jadwiga w tym domu nie była już ani matką, ani gospodynią. Była intruzem.
Wojtek, widząc zachowanie matki, zaczął traktować babcię chłodno. Odburkiwał, sarkał, aż w końcu przestał choćby mówić „dzień dobry”. Jakby zaraził się tą obcością.
A przecież myślała, iż wnuk będzie sensem jej dni. Że będą czytać razem, chodzić do parku, rozmawiać o szkole. Zamiast tego — pustka. I gula w gardle każdego wieczoru.
Płakała po cichu. Nikomu się nie żaliła. Tylko czasem, siadając na ławce przed blokiem, zwierzała się dawnym znajomym z tego, co ją dusiło od środka. I zawsze powtarzała to samo: „Dziewczyny, nie popełniajcie mojego błędu. Lepiej samotnie, ale we własnym kącie, niż w „rodzinie”, gdzie jest się obcym.”
Teraz Jadwiga żyje jak sublokatorka. Bez prawa głosu. Wszystko, co miała do zaoferowania, dawno zostało zużyte. Pieniądze z mieszkania wyparowały. Pomoc stała się niewidzialna. Pozostał tylko jej staruchy pokój z kołdrą kupioną jeszcze przed przeprowadzką.
Nie chwali się już, nie uśmiecha. Tylko patrzy przez okno, wspominając, jak z Ewą smażyły racuchy, jak słuchała jej śmiechu, jak całowała wnuka w czoło, gdy był maleńki. Wtedy mieli prawdziwą rodzinę. Teraz — tylko ściany i obce spojrzenia.
Co się stało? Dlaczego? Jadwiga nie wie. Może córce coś odbiło. A może stare przysłowie ma rację: „Z daleka to i list miły.” Dopóki żyli osobno, było ciepło i serdecznie. Wystarczyło złączyć domy — i wszystko zniknęło.
I każdego dnia zadaje sobie to samo pytanie: czy to jest wdzięczność za życie, za pomoc, za miłość? Czy może sama jest winna, iż uwierzyła w złudzenie bycia potrzebną?
Oto gorzka historia. Cicha. Bez awantur. Ale z bólem, który tłumi głośniej niż krzyk.