Wojciech siedział przy stole, patrząc gdzieś obok Zuzanny. Coś opowiadała, gestykulowała, uśmiechała się, ale on był pogrążony w swoich myślach.
— Wojtek, zupełnie mnie nie słuchasz. Coś się stało? — zaniepokoiła się Zuzanna.
— Nie, wszystko w porządku — otrząsnął się. — Mów dalej.
— Przecież widzę… — nalegała.
— Powiedz, umiesz gotować zupę? — zapytał nagle.
— Co? Jaką zupę? — zdziwiła się.
— No, zwykłą. Barszcz, rosół z makaronem…
— No tak, oczywiście. A co?
— Będę miał do ciebie prośbę — powiedział poważnie Wojciech.
…
Przed drzwiami do mieszkania numer piętnaście od dwóch dni stała reklamówka ze śmieciami. Wojciech zauważył to, omal nie potrącając jej poprzedniego dnia. Rano dołączyła kolejna, całkiem mała. Nie było żadnego zapachu, ale wyglądało to dziwnie. Blok był nowy, zasiedlony dopiero od roku.
Wieczorem, gdy wracał do domu, torby wciąż tam stały. Pokręcił głową i postanowił porozmawiać z lokatorami rano.
Następnego dnia były już trzy. Wojciech zmarszczył brwi, zadzwonił. Raz, drugi.
— Idę, idę… — rozległ się za drzwiami kobiecy głos.
Stanęła przed nim starsza pani w okularach i niebieskim swetrze. Uśmiechnęła się, ale wyraźnie speszona, próbowała przymknąć drzwi.
— Dzień dobry. To pani śmieci. Proszę je wyrzucić. Sprzątaczka nie musi tego robić.
— Myślałam… wnuk obiecał przyjechać. Ciągle zbierałam się… ręce mi nie służą — powiedziała przepraszająco, pokazując drżące dłonie.
— Ja je wyniosę. Niech się pani nie martwi — Wojciech zabrał torby i wyszedł.
…
Wieczorem, ledwo wszedł do klatki, drzwi do piętnastki lekko się otworzyły.
— Dobry wieczór. Proszę… — kobieta podała banknot. — Za śmiecie.
— Nie trzeba. Naprawdę.
— Niech pan wejdzie. Stanie mi ciężko…
Wojciech przekroczył próg. Proste wnętrze, minimum mebli. Przy ścianie kartony: z zupkami chińskimi, puree, mlekiem UHT.
— To dla mnie nic trudnego. Tylko proszę nie wystawiać na klatkę. Mogę zabierać śmieci o ósmej rano.
— Dziękuję, Wojciechu. Jestem Halina Janowska. Mam wszystko, czego potrzeba. Wnuk przywozi raz w miesiącu. Tylko te ręce… czasem tęsknię za zupką — próbowała się uśmiechnąć.
…
Wieczorem Wojciech siedział z Zuzanną w kawiarni. Szczebiotała o sukience, którą przymierzała. On milczał.
— Znów się zamyśliłeś? — nadąsała się.
— Przepraszam. Po prostu myślę.
— O deserze? Weźmy tiramisu? A może gruszkę w karmelu?
— A umiesz ugotować zupę? — przerwał niespodziewanie.
— To zaproszenie do mnie? Czy chcesz, żebym stała przy garnku w twojej koszulce? Może pomidorową?
— Zwyczajną… Barszcz, rosół…
— Zamów tu i zanieś swojej babci — rzuciła zirytowana Zuzanna. — Od tego są opiekunki społeczne.
…
Wyszedł z kawiarni zdezorientowany. Wstąpił do sklepu po napój. Nagle usłyszał, jak dziewczyna wybiera kurczaka.
— To na zupę? — zapytał.
— Tak. Najlepszy. Jak domowy.
— A co jeszcze potrzebne do rosołu?
Rozmawiali. Miała na imię Kasia. Mieszkała w sąsiednim bloku. Gdy opowiedział o babci, powiedziała:
— Przyjdź za półtorej godziny. Ugotuję garnek.
…
Zaniósł zupę babci. Potem wrócił do Kasi.
— Ucieszyła się, jakby nie zupie, a uwadze.
— Bo właśnie o to chodzi — skinęła głową Kasia. — Zupa to tylko pretekst.
Telefon Wojciecha zadrżał. Zuzanna. Zignorował połączenie.
— No, jedz? Zostygnie.
Wojciech się uśmiechnął:
— Zupa jest jednak ważniejsza.