Piotr Kowalski uwielbiał swój balkon. Zwłaszcza w piątkowe poranki, gdy cała Warszawa pod nim jeszcze dociągała ostatnie godziny pracy, a on – wolny i spełniony kierownik w banku – już rozkoszował się zapowiedzią weekendu. Powietrze pachniało ozonem po nocnej ulewie i kwitnącymi lipami. Piotr sączył ostudzoną kawę i zerkał na schludnie ułożone w kącie wędkarskie akcesoria. Nowiutki spinning, połyskująca kołowrotka, pudełko z woblerek każdego koloru – jego osobista duma.
W kieszeni zadźwięczał telefon. Mama.
– Cześć, mamo – odpowiedział z uśmiechem.
– Piotrusiu, wpadniesz dziś? Napiekłam pierogów z kapustą, twoich ulubionych.
– Jasne, iż wpadnę. Tylko na chwilę, jedziemy z chłopakami na działkę, nad jezioro.
– Znowu na te twoje ryby? – w głosie Marii Kowalskiej brzmiała znajoma mieszanka czułości i lekkiego wyrzutu. – Chociaż dziewczynę byś ze sobą zabrał, poznał. Trzydzieści dwa lata, syneczku.
– Mamo, ile razy możemy o tym mówić. Jak tylko się da, tak zrobię. Całuję, zaraz będę.
Odłożył słuchawkę i westchnął. Ta „rybacja” była ich świętą tradycją z kumplami. Działka Jacka nad jeziorem, kiełbaski z grilla, sauna i długie rozmowy przy ognisku. Jacek i Krzysiek, jego najlepsi przyjaciele od studiów, dawno i mocno byli żonaci. U Jacka rosła już córeczka, Krzysiek wyczekiwał pierworodnego. I za każdym razem ich „rodzinne” męskie wypady zaczynały się od tego samego.
– No i co, ostatni kawaler bastionu, gotów do kapitulacji? – mrugnął Krzysiek, gdy pakowali torby do bagażnika Piotrowego SUV-a.
– Nasz orzeł jeszcze się broni przed małżeńską niewolą, jak może – zaśmiał się Jacek, klepiąc go po ramieniu. – Wszystkie panny pozaglądał.
Piotr tylko się uśmiechnął. Nie bronił się. Czekał.
– Ożenię się, chłopaki, ale tylko z wielkiej miłości – powiedział poważnie, gdy mijali już miejskie granice. – Żeby tak – raz, i już wiesz: to ona. Żeby być z nią jak jedna dusza, oddychać w rytm.
– Oj, Piotrek, ty romantyku – przeciągnął Krzysiek z tylnego siedzenia. – Tak nie ma. To tylko w dziewczęcych romansach. Wróżek nie ma.
– A ja wierzę, iż są – uparł się Piotr, patrząc na uciekającą w dal drogę.
***
Na działce, po saunie i pierwszej porcji grillowanych kiełbasek, dyskusja rozgorzała na nowo. Miejscowe dziewczyny z osiedla, przechadzające się obok ich ogródka, zerkały kokieteryjnie w stronę trzech przystojnych miejskich kawalerów.
– A może sprawdzimy twoją teorię o „tej jedynej” w praktyce? – podpuścił go Jacek. – Gramy w „patrzałki”. Kto pierwszy mrugnie albo odwróci wzrok od mijającej nas laski – ten przegrywa.
– I co z przegranego? – Piotr złapał haczyk.
– A przegrany – Krzysiek zatarł ręce – jedzie na trasę i oświadcza się pierwszej lepszej handlarce. Na miejscu.
Piotr był pewny siebie. Ale może to piwo uderzyło mu do głowy, a może słonce zanadto przygrzało – przegrał. Gdy obok przeszła wysoka blondynka, mimowolnie się uśmiechnął i spuścił wzrok. Chłopaki zawyli z zachwytu.
Co było, to było. Słowo się rzekło. W pół godziny później jechali już wzdłuż ruchliwej drogi. Serce Piotra waliło jak młot, mieszanka wstydu i idiotycznego podniecenia. Kilka kilometrów od osiedla zobaczyli samotną postać przy stoliku z pęczkami ziół i słoikami konfitur. Niewysoka kobieta w prostym bawełnianym sukienPiotr podszedł, serce ściskając w piersi, a gdy kobieta podniosła na niego oczy — błękitne jak mazurskie jeziora w słoneczny dzień — zrozumiał, iż to nie śmieszny żart, ale początek czegoś zupełnie niespodziewanego.