Zakładniczka obcego małżeństwa: rodzice proszą o pomoc, a moja rodzina się rozpada.

twojacena.pl 1 dzień temu

Zostałam zakładniczką cudzego małżeństwa: rodzice domagają się mojej pomocy, a moja własna rodzina rozpada się na moich oczach.

Czasem lepiej rozejść się w porę, niż latami dręczyć się nawzajem i rujnować życia bliskich. Ale moi rodzice wybrali inną drogę – trzymać się małżeństwa dla „przyzwoitości” i „dzieci”, choć tym dzieciom dawno stuknęła trzydziestka. Efekt? Nie tylko wciągają się nawzajem na dno, ale i mnie, ich dorosłą córkę, wplątali w ten niekończący się rodzinny koszmar.

Od dzieciństwa byłam świadkiem ich kłótni. Najpierw drobne – o brudne naczynia, program w telewizji, niedopieczone schabowe. Potem przerodziło się to w krzyki, wzajemne oskarżenia, trzaskanie drzwiami. Godzili się, jakby nigdy nic. Ale osad zostawał. I tak w kółko – jak w zużytym melodramacie, w którym niby nie jestem główną bohaterką, a jednak zawsze stoję na scenie.

Gdy dorosłam, zaczęli używać mnie jako tłumacza. „Powiedz ojcu, żeby przestał pić”, „Przekaż matce, żeby nie darła się jak opętana”. Byłam buforem, tarczą, szmatą do łez. Każdy wylewał na mnie swoje, a ja czułam się jak wyciśnięta cytryna. Czułam, iż to ode mnie zależy, czy ich małżeństwo w ogóle przetrwa.

Marzyłam o wyjeździe. W końcu wyjechałam – zaczęłam studia w Łodzi. Nie dla wiedzy. Tylko dla ciszy, wolności, miejsca bez wiecznych pretensji. Nie znosiłam przyjazdów do domu. Bo to nie był dom, tylko scena pełna wyrzutów. Matka powtarzała, iż jestem słaba jak ojciec. Ojciec – iż jestem hysteryczna jak matka. A ja chciałam po prostu żyć.

Z czasem założyłam własną rodzinę. Wyszłam za mąż, urodziłam dziecko. Wydawało się, iż zaczyna się nowy rozdział. Ale rodzice trwali w swoim napiętym układzie. Zamiast się rozwieść, trzymali się kurczowo przyzwyczajenia. A ja wciąż tkwiłam między nimi. Tyle iż teraz – z wózkiem w jednej ręce i telefonem pełnym maminych łez w drugiej.

„Przyjedź! Matka znowu urządza sceny!” – ryczał ojciec.
„Twój ojciec znowu się upił, leży na kanapie, ratuj!” – szeptała do słuchawki matka.
A jeżeli nie przyjeżdżałam – gniew, wyrzuty: „Zapomniałaś o nas! Jesteś naszą córką! Jak możesz?!”

A tymczasem w domu czekał mąż z gasnącym spojrzeniem. Coraz częściej się zamykał. Mówił, iż czuje się obco we własnym domu. Że zawsze jestem gdzieś indziej, ale nie przy nim. Że nie da się tak żyć. I rozumiałam, iż go tracę. Tracę to, co zbudowałam z takim trudem. Bo moje ciągłe wyjazdy i nocne rozmowy z rodzicami na korytarzu – to nie norma. To upadek.

Próbowałam z nimi rozmawiać:

— Rozejdźcie się wreszcie! Nie żyjecie, tylko męczycie się! To nie jest rodzina!

Lecz w odpowiedzi słyszałam tylko strach i wymówki:

— Dzielić mieszkanie? Co ty mówisz! Nam w tym wieku?
— Sąsiedzi się będą śmiać! Rozwód na emeryturze – to wstyd!

Ale wylewać na mnie żale – to nie wstyd. Traktować moje życie jak darmową terapię – to nie hańba. Matka żąda wsparcia. Ojciec – współczucia. A ja nie mam już gdzie uciec.

Mam dość bycia mostem, po którym depczą, tylko żeby nie runąć. Mam 32 lata. Jestem dorosłą kobietą, mam męża, syna i prawo do własnego szczęścia. Ale nie dają mi żyć. Rodzice trzymają mnie jak wymówkę, by dalej udawać rodzinę.

Nie wiem, co robić. jeżeli odejdę – będę wyrodną córką. jeżeli zostanę – stracę męża. A najstraszniejsze – stanę się taką samą kobietą jak moja matka: nieszczęśliwą, wiecznie urażoną, trzymającą się związku ze strachu przed samotnością.

Może ktoś zna sposób, jak wyrwać się z tej sieci, nie rujnując wszystkiego wokół? Naprawdę potrzebuję rady. Zanim będzie za późno…

Idź do oryginalnego materiału