Cień podejrzeń na działkowym horyzoncie
Walentyna, siedząc w swoim przytulnym domu na przedmieściach Łodzi, przeglądała stary notes w poszukiwaniu numeru sąsiadki z działki, Bogumiły. W końcu znalazła upragnione cyfry i wybrała numer. „Bogusiu, dzień dobry, kochanie! – ciepło zaczęła Walentyna. – To Wala, twoja sąsiadka z osiedla działkowego. Chciałam zapytać, jak uprawiasz rzodkiewkę? U ciebie zawsze taka soczysta, a u mnie jakoś nie wychodzi”. – „Nic skomplikowanego – odparła Bogumiła z lekkim zmęczeniem w głosie. – Moczę nasiona przez dzień-dwa, potem sieję. Przyjadę za kilka dni – będę sadzić. Na razie jestem w mieście”. – „W mieście?! – zdziwiła się Walentyna, a jej głos zadrżał. – To z kim twój Witold przyjechał na działkę?” Bogumiła zastygła, oddech stał się ciężki. Nie mówiąc słowa, rozłączyła się, wezwała taksówkę i pognała na osiedle. Wchodząc do domu, oniemiała na widok, który ujrzała.
Bogumiła była wściekła. Twarz płonęła, a oczy ciskały błyskawice. Gdyby jej mąż Witold, którego teraz uważała za przebywającego w pracy, zobaczył ją w tej chwili, nie poznałby swojej czułej Bogusi, która rano, żegnając go, delikatnie poprawiła mu kołnierzyk i pocałowała w policzek. Ale Witold niczego nie widział. Był w doskonałym humorze, wyczekując piątkowego wieczoru: aromatyczne kotlety schabowe z ziemniakami, które Bogumiła przygotowywała tak smacznie, domowe kiszone ogórki i pomidory z grządki, a z lodówki – zimne piwo, bo jutro sobota i nie trzeba iść do pracy. Witold choćby nie podejrzewał, jaka burza zbiera się nad jego głową.
A wszystko zaczęło się od tego telefonu Walentyny, sąsiadki z działki. Walentyna, emerytka, mieszkała w przestronnym mieszkaniu z córką, zięciem i wnukami. Ale gdy tylko nadchodziła wiosna, rodzina przewoziła ją na działkę, gdzie spędzała czas aż do późnej jesieni. Krewni zaglądali tylko w weekendy, by upiec kiełbaski, a w tygodniu Walentyna nudziła się sama, zabijając czas przed telewizorem. Dlatego każdy ślad wydarzenia na osiedlu budził w niej gorące zainteresowanie.
Tego ranka, około dziesiątej, Walentyna wyszła na ganek, rozejrzała się wokół i nagle zauważyła, jak brama sąsiedniej działki otworzyła się, a na podwórko wjechał samochód. Walentyna nie znała się na markach aut, ale była pewna: to auto Witolda, męża Bogumiły. Jednak zamiast zaparkować przy bramie, pojazd pojechał dalej i zniknął za gęstymi krzakami malin. „Aha – pomyślała Walentyna, mrużąc oczy. – Nie chce, by go zauważyli. Co za spryciarz z tego Witolda!”
Odwróciła ją uwagę dźwięk telefonu od przyjaciółki i nie zobaczyła, jak z auta wysiedli dwójka – mężczyzna i kobieta, których Walentyna natychmiast ochrzciła w myślach mianem „kochanki”. Wróciła na ganek i kontynuowała obserwację. Po pół godzinie jej cierpliwość została nagrodzona: z domu wyszła młoda kobieta w jaskrawoczerwonym dresie. Rozłożywszy szeroko ręce, zawołała: „Miałeś rację, tu jest cudownie! Powietrze takie czyste i tak ciepło!” To na pewno nie była Bogumiła – nieznajoma, około dwudziestu siedmiu lat, szczupła brunetka z długimi włosami. „No proszę, Witold! – pomyślała Walentyna. – A ma już pod pięćdziesiątkę, a jaką lalę sobie znalazł!” Kobietę zawołał męski głos i zniknęła w domu.
Walentyna, nie tracąc czasu, chwyciła notes i wybrała numer Bogumiły. „Bogusiu, dzień dobry, kochanie! – zaczęła z udawaną beztroską. – To Wala, z działki. Chciałam zapytać o rzodkiewkę – jak ją sadzisz? U ciebie zawsze wyśmienita”. – „Nic specjalnego – odparła Bogumiła. – Moczę nasiona, potem sieję. W maju przyjadę – zacznę. Na razie jestem w mieście”. – „W mieście? – Walentyna zrobiła dramatyczną pauzę. – To z kim Witold przyjechał na działkę?” – „Kiedy przyjechał?” – głos Bogumiły zadrżał. – „Jakieś półtorej godziny temu. I auto schował za malinami – z ganku widzę tylko dach”. – „Dobrze, Walu, do usłyszenia” – rzuciła Bogumiła i rozłączyła się.
Zastygła, czując, jak krew uderza jej do skroni. Wybierając numer męża, zapytała: „Wituś, gdzie jesteś?” – „W pracy, a co?” – odparł beztrosko. – „Tak tylko, chciałam wiedzieć, o której wrócisz. Nie spóźnisz się?” – „Jak zwykle, a choćby wcześniej – piątek przecież” – odpowiedział wesoło Witold. Bogumiła ścisnęła telefon tak mocno, iż białe stały się kostki jej palców. „No to zobaczymy, jaka to piątkowa robota” – pomyślała i wezwała taksówkę.
Droga na osiedle zajęła mniej niż godzinę – sezon jeszcze się nie zaczął, więc korków nie było. Zapłaciwszy kierowcy, Bogumiła zdecydowanym krokiem podeszła do domu. Auto Witolda faktycznie stało za krzakami malin, błyskając białym lakierem. Serce Bogumiły waliło jak młot. Cicho weszła na ganek, ostrożnie otworzyła drzwi i weszła do środka. Na kuchennym stole stały talerze z wędliną i serem, kiszone ogórki, pomidory i otwarte pudełko czekoladek. Obok – rozpoczęta butelka wina i dwa kieliszki. „Więc tak Witold nabiera apetytu przed kolacją – pomyślała z goryczą. – No to teraz ja mu zaserwuję kotlety!”
Wpadła do sypialni i zastygła. Pod kołdrą majaczyły zarysy dwóch osób. Rozległo się stłumione westchnienie, a Bogumiła szarpnęła kołdrę, ale ta została mocno przytrzymana. „Bogusia, co ty robisz?!” – usłyszała znajomy głos. Przed nią, zmieszany, siedział… bratanek Witolda, Bartosz, obok młodej dziewczyny, której Bogumiła nigdy wcześniej nie widziała. „Ciociu, skąd ty się tu wzięłaś?!” – wykrztusił Bartosz, czerwieniąc się. – „Taxówką przyjechałam – odcięła Bogumiła. – To, nawiasem mówiąc, moja działka. A ty jak tu się znalazłeś? I po co, choćby pytać nieBartosz gwałtownie wyjaśnił: „Wujek dał mi klucze na weekend, bo myślał, iż dopiero w czerwcu tu przyjedziecie”.