Zbyt długo żyłam dla innych… Teraz chcę wybrać siebie.
Czasem człowiek budzi się w środku codzienności i nagle uświadamia sobie, iż obce głosy brzmiały w jego głowie głośniej niż jego własny. Zbyt długo. Tak właśnie stało się ze mną. Nazywam się Katarzyna Wilk, mam czterdzieści pięć lat, mieszkam w Poznaniu i, jakkolwiek banalnie to zabrzmi, dopiero teraz zrozumiałam, iż przez blisko pół wieku żyłam według cudzych zasad. Nie swoich. A ból z tego powodu – ciężki, głuchy, nieustający.
Niedawno spotkałam swoją szkolną przyjaciółkę, Ewę. Nie widziałyśmy się prawie dziesięć lat, a ta rozmowa stała się dla mnie impulsem, prawdziwym wstrząsem. Rozmawiałyśmy długo – o życiu, o dzieciach, o rozczarowaniach. W pewnej chwili usłyszałam siebie – kobietę, która żyje nie tak, jak pragnie, ale tak, jak jej kazano. I która już nie chce się na to godzić.
Wszystko zaczęło się w dzieciństwie. Moi rodzice – porządni, surowi, uparci – zawsze wiedzieli lepiej, co jest dla mnie dobre. Decydowali o wszystkim: z kim się przyjaźnić, gdzie studiować, czym się zajmować, kogo słuchać. Marzyłam o prawie, ale mama i tata uznali, iż filologia będzie lepsza. Pewnego dnia, bez mojej wiedzy, złożyli dokumenty na ten kierunek.
Zdałam. I odtąd krok za krokiem szłam cudzą ścieżką. Uczyłam się bez pasji, bez ochoty. Zdawałam egzaminy, nie rozumiejąc, po co mi to. Ale rodzice byli dumni. Byłam „zdolną córeczką z wyższym wykształceniem”.
Pracę też dla mnie znaleźli – nauczycielką języka polskiego w zwykłej szkole. Drżałam na myśl, iż całe życie będę tłumaczyć zasady interpunkcji dzieciakom, które choćby nie patrzą mi w oczy. Ale poszłam. Bo zawsze szłam tam, gdzie kazano.
A potem pojawił się Marek. Nauczyciel wuefu. Oświadczył się, a ja… zgodziłam się. Nie z miłości, ale z desperacji – chciałam wyrwać się spod rodzicielskiej kontroli. W nim widziałam szansę na wolność. Jak bardzo się myliłam. Zamieniłam tylko jedną klatkę na drugą.
Życie z Markiem było ciężkie. Był szorstki, apodyktyczny, nie znosił sprzeciwu. Byłam dla niego sprzątaczką, kucharką, kobietą na żądanie. Każdą próbę rozmowy o uczuciach, szacunku, wolności – wyśmiewał. Znosiłam to. Bo nie umiałam inaczej. Bo nauczyłam się od dzieciństwa – milcz, nie sprzeciwiaj się, dopasuj się.
Jedynym światłem była moja córka. Moje zbawienie, moje ucieczka. Dałam jej wszystko, czego sama nie miałam – troskę, wsparcie, swobodę wyboru. Wychowywałam ją z myślą: tylko nie powtórz mojego życia. Już w piątej klasie zaczęłam odkładać pieniądze, chowając je przed Markiem, by dać jej w przyszłości szansę.
Po siódmej klasie wysłałam ją do szkoły w Irlandii. To nie było łatwe. Dorabiałam, szyłam nocami, odmawiałam sobie wszystkiego, ale najważniejsze – ona się uczyła, rozwijała, żyła. Teraz studiuje w Dublinie. Jest silna, mądra, niezależna. Mówię jej: zostań tam, żyj tak, jak chcesz. Dla tego znosiłam wszystko.
Wspierała mnie ciocia – jedyna osoba, która mnie naprawdę rozumiała. Nie miała swoich dzieci, stała się dla mnie cichym aniołem stróżem.
A teraz… teraz stoję przed lustrem i po raz pierwszy od czterdziestu pięciu lat pytam siebie: Czego CHCĘ JA? Nie moi rodzice. Nie mój mąż. Nie społeczeństwo. Ja.
I znam odpowiedź. Chcę wolności. Chcę żyć w ciszy, czytać ukochane książki, pracować tam, gdzie jestem spokojna, a nie tam, gdzie kazano. Chcę znowu haftować, jak za młodu. Chcę wynająć mieszkanie, odejść od Marka, zacząć od nowa. Nie chcę już być cieniem w cudzym życiu.
Teraz szukam pracy. Przeglądam ogłoszenia o wynajmie. Powoli, ale stanowczo układam drogę do nowej siebie. Nie będę już ofiarą. Nie pozwolę nikomu decydować, jak mam żyć. Może i późno, ale wybieram siebie. A jeżeli ktoś spyta – czy żałuję? Tak. Ale nie tego, iż chcę odejść. Żałuję, iż nie zrobiłam tego wcześniej.