Suknia wisiała na drzwiach szafy od kilku dni – wyprasowana, gotowa.
Mama od rana chodziła po mieszkaniu, nucąc pod nosem piosenki z mojego dzieciństwa.
Telefon nie przestawał dzwonić:
— „Już jesteście w drodze?”
— „Czy wszystko gotowe?”
— „Nie mogę się doczekać!”
A ja? Stałam przed lustrem i trzymałam jego garnitur. Granatowy. Ten, który razem wybraliśmy. Przytulał mnie wtedy i powiedział:
— „W tym będę patrzył tylko na ciebie.”
Nie wiedziałam, iż w tym samym czasie patrzył też na inną.
Pół godziny przed wyjazdem zadzwonił.
— „Musimy porozmawiać.”
Pomyślałam, iż się spóźni, iż stres, iż może zgubił obrączki.
Ale nie.
— „Nie mogę się z tobą ożenić.”
— „To żart?” — zapytałam, bo przecież to nie mogło być prawdziwe.
— „Zakochałem się w kimś innym. Wiem, iż to nagle… Ale nie mogę udawać.”
Wtedy ręce zaczęły mi drżeć. Garnitur wypadł z wieszaka i zsunął się na podłogę. Zgięłam się w pół, jakby ktoś uderzył mnie w brzuch.
A on?
Po prostu się rozłączył.
Nie było go. Nie przyszedł. Nie zadzwonił więcej. Nie stanął z podkulonym ogonem. Nie spojrzał mi w oczy.
A ja jeszcze przez wiele tygodni nie potrafiłam dotknąć tej sukni ślubnej.
Wisi do dziś.
Jak symbol zaufania, które ktoś podeptał w dniu, w którym miał przysięgać miłość.
Wszyscy mówili:
— „Lepiej teraz niż później.”
Ale co z moim później?
Z moim wstydem? Z moimi marzeniami, które rozpadły się w dniu, w którym miały się spełnić?
Dziś mijają dwa lata. Wiem, iż jest z nią. Wiem, iż ma dziecko.
Nie życzę mu źle.
Ale codziennie rano, gdy patrzę na siebie w lustrze, przypominam sobie, iż miałam być czyjąś żoną, a zostałam tylko jego błędem.
I choć podniosłam się, nauczyłam oddychać bez niego…
Czasem wciąż mam wrażenie, iż ten granatowy garnitur leży mi na sercu ciężej niż cokolwiek innego.