Kiedy mój dom przestał być mój. Kiedy zaczęłam czuć się jak gość we własnej kuchni. Wszystko zmieniło się w dniu, kiedy mój syn przywiózł ją — swoją żonę.
Synową.
Na początku byłam szczęśliwa. Naprawdę byłam. Widziałam, iż ją kocha, iż się uśmiecha, iż wreszcie ktoś wniósł do jego życia światło. Zawsze chciałam dla niego dobrze. Zawsze powtarzałam, iż jeżeli on będzie szczęśliwy, ja też będę. Tylko nie wiedziałam, iż to „szczęście” przyjdzie razem z cieniem, który zasłoni całe moje życie.
Przyjechali na kilka tygodni — „zanim znajdą coś swojego”. Nie miałam nic przeciwko. W końcu to mój syn, mój dom, moje drzwi zawsze otwarte. Pierwszego dnia była miła. Uśmiechnięta, grzeczna, pomocna. Drugiego — zaczęła „usprawniać” różne rzeczy.
— A może by tak przestawić stół? Tu będzie jaśniej — powiedziała.
Zgodziłam się. Niech będzie. Drugiego dnia przestawiła zasłony. Trzeciego — pozbyła się mojej porcelany z kredensu. Powiedziała, iż „zagraca przestrzeń”.
Patrzyłam, jak krok po kroku mój dom przestaje być domem. Jak wszystko, co znałam od lat, nagle jest „do zmiany”. Jak każdy mój nawyk staje się „staromodny”. A każda decyzja — „niepraktyczna”.
Syn patrzył na to wszystko i milczał.
Bo ją kocha. Bo nie chce kłótni. Bo myśli, iż przesadzam.
— Mamo, daj jej się odnaleźć. — tak mówi.
Ale to ja się już nie odnajduję.
Wchodzę do kuchni i czuję się jak intruz. Dotykam rzeczy, których już nie wybierałam. Gotuję obiad, ale nikt nie pyta o przepis. choćby kot śpi teraz w innym pokoju, bo „na kanapie nie wypada”.
A ona? Chodzi po domu jak po swoim królestwie. Wydaje polecenia, organizuje, ustala, poprawia. Zawsze z uśmiechem, ale takim, w którym nie ma ani grama ciepła.
Próbuję z nią rozmawiać. Uśmiecham się, gryzę się w język, udaję, iż mnie to nie boli.Ale w środku we mnie wrze. Bo to ja całe życie budowałam ten dom. Ściany pamiętają każdy mój trud, każdy uśmiech mojego dziecka, każdą noc, kiedy nie spałam, czekając, aż wróci z imprezy. A teraz — choćby kubki stoją inaczej, bo „tak będzie ładniej”.
Czasem myślę, iż ona nie przyszła tu mieszkać. Ona przyszła mnie zastąpić.
Nie wiem, co robić. Nie chcę kłótni. Nie chcę, żeby mój syn był między nami. Ale kiedy patrzę, jak coraz rzadziej ze mną rozmawia, jak wszystko konsultuje z nią, czuję, iż powoli go tracę.
Zawsze mówił do mnie: „Mamo, co o tym myślisz?”
Teraz mówi: „Zapytałem Kasię, co sądzi.”
A ja tylko przytakuję i uśmiecham się, choć w środku pękam.
Nie wiem, jak długo to wytrzymam. Nie chcę być tą złą, zazdrosną teściową, o której ludzie opowiadają żarty. Chcę tylko, żeby ktoś zobaczył, iż ja wciąż tu jestem. Że wciąż mam coś do powiedzenia. Że nie jestem meblem, który można przesunąć, bo „nie pasuje do wystroju”.
Czasem w nocy siadam przy oknie i myślę, iż może gdyby ich nie zaprosiłam, gdyby od razu mieli swoje miejsce — nie bolałoby tak bardzo. Ale może tak miało być. Może każda matka musi w końcu zobaczyć, jak jej syn odchodzi — choćby jeżeli zostaje pod tym samym dachem.
Bo on już nie należy do mnie. Należy do niej. A ja muszę nauczyć się żyć w domu, który wciąż jest mój, ale już nie mój.
To też może cię zainteresować:
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: